Gniew wzbierał coraz więcej w sercu Oleńki i zawziętość przeciw towarzyszom pana Kmicica wzrastała, jak wzrasta ból w ranie świeżo zadanej. Bo też zraniono w niej okrutnie i miłość własną kobiecą, i tę ufność, z jaką całe czyste uczucie oddała panu Andrzejowi. Wstyd jej było za niego i za siebie, a ów gniew i wstyd wewnętrzny szukał przede wszystkim winnych.
Szlachta zaś rada była, widząc swoją pułkownikównę tak groźną i do stanowczej wojny warchołów orszańskich wyzywającą.
Ona zaś mówiła dalej z roziskrzonym wzrokiem:
— Tak jest! Oni winni i muszą pójść precz, nie tylko z Lubicza, ale z całej okolicy.
— My też pana Kmicica nie winujem, serceż ty nasze — mówił stary Kasjan. — My wiemy, że to oni go kuszą. Nie ze złością my tu i jadem przeciw niemu przyjechali, jeno z żalem, że zbytników przy sobie trzyma. Toż i wiadomo, że młody, głupi. I pan starosta Hlebowicz za młodu był głupi, a teraz nami wszystkimi rządzi.
— A pies? — mówił wzruszonym głosem pacunelski łagodny staruszek. — Pójdziesz z młodym w pole, a on, durny, zamiast za zwierzem iść, to ci koło nóg, padło, swawoli i za poły cię ciąga.
Oleńka chciała coś mówić, ale nagle zalała się łzami.
— Nie płacz! — rzekł Józwa Butrym.
— Nie płacz, nie płacz!... — powtarzali dwaj starcy.
I tak ją pocieszali, ale nie mogli pocieszyć. Po ich odjeździe została troska, niepokój i jakby uraza i do nich, i do pana Andrzeja. Dumną pannę bolało coraz głębiej to, że trzeba było go bronić, usprawiedliwiać i tłumaczyć. A ta kompania! Drobne ręce panny zaciskały się na myśl o nich. W oczach jej stawały jakby na jawie twarze pana Kokosińskiego, Uhlika, Zenda, Kulwieca-Hippocentaura i innych — i dostrzegła w nich, czego pierwej nie widziała; że były to bezczelne twarze, na których błazeństwo, rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe pieczęcie. Obce Oleńce uczucie nienawiści poczęło ją opanowywać jak parzący ogień.
Lecz w tej rozterce wzrastała zarazem z każdą chwilą uraza i do pana Kmicica.
— Wstyd! Sromota! — szeptała do się dziewczyna zbladłymi usty. — Co wieczora wracał ode mnie do dziewek czeladnych!...
I czuła się sama upokorzona. Nieznośne brzemię tamowało jej oddech w piersiach.
Mroczyło się na dworze. Panna Aleksandra chodziła po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrzało jej ciągle. Nie była to natura zdolna znosić prześladowania losu i nie bronić się im. Rycerska krew krążyła w tej dziewczynie. Chciałaby natychmiast rozpocząć walkę z tą zgrają złych duchów — natychmiast! Ale co jej pozostaje!... Nic! Jeno łzy i prośba, by pan Andrzej rozpędził na cztery wiatry tych hańbiących kompanionów. A jeśli tego uczynić nie zechce?...
— Jeśli nie zechce...
I nie śmiała jeszcze myśleć o tym.
Rozmyślania panienki przerwał pachołek, któren wniósł naręcz jałowcowych drewek do kominka i rzuciwszy je wedle trzonu, począł wygarniać węgle spod starego popiołu. Nagłe postanowienie przyszło do głowy Oleńce.
— Kostek! — rzekła — siędziesz mi zaraz na koń i pojedziesz do Lubicza. Jeśli pan już wrócił, proś, żeby tu przyjechał, a jeśli go nie masz, to niech włodarz, stary Znikis, siada z tobą i wraz do mnie przybywa — a żywo!
Chłopak rzucił szczypek smolnych na węgle, przysypał je pniakami suchego jałowcu i skoczył ku drzwiom.
Jasne płomienie poczęły huczeć i strzelać w kominie. Oleńce stało się zaraz nieco lżej na duszy.
„Może to Pan Bóg jeszcze odmieni! — pomyślała sobie. — A może to i nie tak źle było, jak opiekunowie mówili... Obaczym!”
I po chwili przeszła do czeladnej siedzieć odwiecznym obyczajem billewiczowskim ze służbą, prządek pilnować, pieśni pobożne śpiewać.
Po dwóch godzinach wszedł zmarznięty Kostek.
— Znikis jest w sieni! — rzekł. — Pana nie masz jeszcze w Lubiczu.
Panna zerwała się żywo. Włodarz w sieni schylił się jej do nóg.
— A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?... Bóg daj najlepsze!
Przeszli do izby stołowej; Znikis stanął przy drzwiach.
— Co u was słychać? — pytała panienka.
Chłop kiwnął ręką.
— At! Pana nie ma...
— To wiem, że jest w Upicie. Ale w domu co się dzieje?
— At!...
— Słuchaj, Znikis, mów śmiele, włos ci z głowy nie spadnie. Mówią, że pan dobry, jeno kompania swawolniki?
— Żeby to, jasna panienka, swawolniki!
— Mów szczerze.
— Kiedy, panienka, mnie nie wolno... ja się boja... Mnie zakazali.
— Kto zakazał?
— Pan...
— Tak?! — rzekła panna.
Nastała chwila milczenia. Ona chodziła spiesznie po pokoju, ze ściśniętymi ustami i namarszczoną brwią, on śledził za nią oczyma.
Nagle stanęła przed nim.
— Czyj ty jesteś?
— A billewiczowski. Jać z Wodoktów, nie z Lubicza.
— Nie wrócisz więcej do Lubicza... tu zostaniesz. Teraz rozkazuję ci gadać wszystko, co wiesz!
Chłop, jak stał w progu, tak rzucił się na kolana.
— Panienka jasna, ja tam nie kcę wracać, tam sądny dzień!... To, panienka, zbóje i zbereźniki, tam człek dnia i godziny niepewny.
Billewiczówna zakręciła się w miejscu jakby strzałą ugodzona. Pobladła bardzo, ale spytała spokojnie:
— Prawdali to, że strzelali w izbie do wizerunków?
— Jak nie strzelali! I dziewki ciągali po komnatach, i co dzień ta sama rozpusta. We wsi płacz, we dworze Sodoma i Gomora! Woły idą na stół, barany na stół!... Ludzie w ucisku... Stajennego wczoraj niewinnie rozszczepili.
— I stajennego rozszczepili?...
— A jakże! A najgorzej dziewczętom się krzywda dzieje. Już im dworskich nie dość i po wsi łowią...
Nastała znowu chwila milczenia. Gorące rumieńce wystąpiły na twarz panny i nie znikały już więcej.
— Kiedy się tam pana spodziewają z powrotem?...
— Oni, panienka, nie wiedzą, jeno słyszałem, jak mówili między sobą, że trzeba jutro całej kompanii do Upity ruszyć. Kazali, żeby konie były gotowe. Mają tu wstąpić i panienki o czeladź prosić i o prochy, że tam mogą być potrzebne.
— Mają tu wstąpić?... To dobrze. Idź teraz, Znikis, do kuchni. Już nie wrócisz do Lubicza.
— Ażeby tobie Bóg dał zdrowie i szczęście!...
Panna Aleksandra wiedziała, co chciała, ale też wiedziała, jak jej należy postąpić.
Nazajutrz była niedziela. Rankiem, nim panie z Wodoktów wyjechały do kościoła, przybyli