– To co robimy, George? Od czego zaczynamy? – Konrad instynktownie wyszedł z inicjatywą, próbując się zrehabilitować za swoje poranne zachowanie.
– Porozmawiamy o operacji „Merkury”, później o pewnej sprawie w Szwecji, którą przy okazji trzeba pilnie załatwić. Mamy z kolegami ze Sztokholmu pewien delikatny problem – odparł Gordon. – Ale najpierw porozmawiajmy o naszych bohaterach, Travisie i Vedze. To teraz najważniejsze. Oni nawet nie zdają sobie jeszcze sprawy, co zrobili, i nie wiedzą, co ich czeka. Dużo… bardzo dużo od nich będzie zależało. Uruchomiliśmy już całą naszą agenturę na kierunku irańskim, ale kluczową rolę w nadchodzącym miesiącu powinni odegrać właśnie Travis i Vega. W nich nadzieja. – Ostatnie słowa wypowiedział z lekkim patosem, ale nie było w nich żadnego fałszu.
Czasami aż trudno uwierzyć, jak patos może być autentyczny w naszym biznesie – pomyślała Magda, która miała za sobą niejedną ostrą robotę w Afganistanie, więc o patosie wiedziała sporo i wcale jej nie śmieszył.
– W takim razie zróbmy przerwę przed drugą częścią spotkania – zakomunikował szef i podniósł się z fotela. – Pójdę zadzwonić do premiera. Wydaje się, że nie mamy dużo czasu. Czyż nie, George?
Wszyscy wstali i szef opuścił salę. Konrad dotknął filiżanki i stwierdził, że jest zimna.
Zadziwiające. Nikt nie tknął kawy, tylko szef wypił swoją herbatę jabłkową – pomyślał.
Gordon położył mu rękę na ramieniu.
– Będziemy mieć dużo pracy, Radeczku – powiedział po polsku. – Co z Sarą? Bez niej nie damy chyba rady, co? – zapytał z wyraźną troską w głosie. – Mam porozmawiać… z nim? – wskazał głową na pusty fotel.
– Nie, George! – odparł Konrad. – Jeżeli sam tego nie zrozumie i nie powie jej, że popełnił błąd, to Sara nie wróci. I nie wystarczy zamiecenie sprawy pod dywan tylko dlatego, że świat może zapłonąć i akurat ona jest potrzebna. Została zraniona nieodwracalnie, ale wie, komu służy… Oni… – spojrzał na pusty fotel – przychodzą i odchodzą, a my zostajemy…
– I razem z nami wszystkie problemy tego świata – wtrącił Gordon.
– Eeech… George! Daj już spokój, to nie Pall Mall.
Konrad uśmiechnął się pogodnie, bo zrozumiał, że Sara rzeczywiście musi wrócić. I nie jest ważne, czy dostanie satysfakcję od szefa, przeprosiny pod kryształowym żyrandolem od prezydenta i premiera albo nawet awans. Taka rana zostanie już na zawsze, oficera wywiadu własne państwo nie może bezkarnie skrzywdzić. Sara jednak wróci, bo nikt za nią nie wykona tej roboty, a Travis i Vega gotowi są podpalić dla niej świat, Teheran też. Nawet jeśli na ten temat nie rozmawiali, to wszyscy tak czuli. Konrad wiedział o tym najlepiej, bo znał swoich ludzi. W końcu sam ich wybrał. Choć w przypadku Sary nie był już taki pewny, kto kogo wybrał, bo niektórzy uważali, że to ona wybrała jego.
– Czy dobrze cię zrozumiałem? Co to za delikatna sprawa do załatwienia w Szwecji? – zapytał, żeby zmienić temat. – Znowu Szwecja? To niesamowite, nie sądzisz? Jakieś fatum… przeznaczenie czy co?
I obaj się roześmiali. Po raz pierwszy tego dnia.
Inspektor Gunnar Selander ze sztokholmskiej policji przyjechał dwadzieścia pięć po drugiej.
W „reaktorze” hakaton nabrał już pełnego rozpędu. Wokół słychać było stukanie setek palców po klawiaturach, a w powietrzu wyczuwało się wirtualne napięcie między ludźmi i komputerami.
Nie było w tej chwili drugiego takiego miejsca na świecie i właśnie takie wrażenie odnosił Selander, który w towarzystwie dwóch potężnych policjantów w mundurach przeciskał się między stolikami, krzesłami, leżakami i materacami, okupowanymi przez wyposażonych w laptopy hakerów. Widok mundurowych na ułamek sekundy wyrywał ich z transu, niektórzy podnosili znad monitorów zamglony wzrok, palce zamierały w powietrzu, lecz po chwili wszyscy znów zanurzali się w matriksie. Policjanci tutaj nie mogli być realni.
Funkcjonariusze zostali przed drzwiami, a Selander wszedł do biura Antona.
– Nazywam się Gunnar Selander i jestem inspektorem sztokholmskiej policji. Harriet Berghen? – zapytał, wyciągając dłoń.
– Tak, to ja – odparła z widoczną ulgą.
– Mógłbym zobaczyć jakiś dowód tożsamości? Niech pani usiądzie – zamruczał i sam usiadł pierwszy.
– Oczywiście… tak, tak…
Zaczęła niezdarnie przeszukiwać kieszenie, zanim po prawie minucie drżącymi palcami podała mu dowód.
– A pan kim jest? – zwrócił się do niskiego blondyna przed trzydziestką, w okularach, stojącego obok niej.
– Tove Hultsvik – odparł zapytany i natychmiast wręczył policjantowi swój dowód. – Jestem współorganizatorem tego hakatonu i przyjacielem Antona.
– Niech pan zaczeka za drzwiami. – Inspektor sprawiał wrażenie ociężałego i zaspanego.
Gunnar Selander należał do najbystrzejszych policjantów w województwie sztokholmskim. Kula wystrzelona dwa lata wcześniej przez pewnego Rosjanina w hotelu w Solnie uszkodziła mu kręgosłup i od tej pory miał kłopoty z lewą nogą, która wyraźnie opóźniała się za prawą, i składnym wysławianiem, choć wszyscy sądzili, że stał się po prostu małomówny. Natura jednak nie zna próżni i tamte braki wyrównała wyostrzeniem zmysłów i inteligencji.
Pobyt w szpitalu sprawił, że Gunnar wyglądał teraz na sześćdziesiąt lat, chociaż dopiero dobiegał pięćdziesiątki, co było odwrotnością powszechnej w Szwecji zasady, że człowiek wygląda na mniej, niż ma. Na dodatek odeszła od niego żona, która ociągała się z decyzją przez ostatnie pięć lat. Z powodów zdrowotnych przestał marzyć o łodzi i rejsie na Lofoty oraz na zawsze zrezygnował z gry w policyjnej drużynie unihokeja, ale nie z kibicowania.
Cierpiał na bezsenność, mało mówił, nie pił kawy, mógł się poszczycić sukcesami w zakładach V75 na wyścigach kłusaków i chętnie brał nocne dyżury. Wszyscy go lubili za koleżeństwo, siłę woli, dobre typy w obstawianiu gonitw i wyjątkowego nosa do rozwiązywania najtrudniejszych spraw. Selander stał się niezastąpionym policjantem.
Sprawa, w jakiej przyjechał teraz na KTH, była właśnie jedną z tych, do których potrzeba policjanta o specjalnych predyspozycjach śledczych, kogoś na wzór Becka, Wallandera i Falka w jednym. I Gunnar Selander właśnie taki był, a właściwie był od nich lepszy, bo prawdziwy.
Dotąd sądził, że po sprawie Garbinowa już nic gorszego nie może mu się przydarzyć, ale był w błędzie. Ta przedświąteczna, mroźna noc miała stać się wyjątkowa w całej historii jego policyjnej służby.
– Jest pani oficerem FRA? – zapytał, nawet nie patrząc na Harriet, jakby wcale go nie interesowało, z kim rozmawia.
– Tak.
– To pani złożyła zawiadomienie?
– Tak.
– Musi pani wiedzieć, że policja nie przyjmuje zawiadomień o zaginięciu osób dorosłych od osób postronnych wcześniej niż po dwóch dniach…
– Ale… – Harriet próbowała coś powiedzieć.
– Ależ oczywiście! – przerwał jej mało uprzejmie. – Sprawa jest wyjątkowa, bo dotyczy oficerów FRA. Bezpieczeństwo państwa. Wiem, wiem… – Podniósł wyżej głowę