Hajmdal. Tom 5. Relikt. Dariusz Domagalski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dariusz Domagalski
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Hajmdal
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-69-7
Скачать книгу
tion>

      Copyright © by Dariusz Domagalski

      All rights reserved

      Copyright © by Drageus Publishing House Sp. z o.o.,

      Warszawa

      Projekt okładki: Tomasz Maroński

      Redakcja: Rafał Dębski

      Korekta: Agnieszka Pawlikowska

      Skład i łamanie: Karolina Kaiser

      Opracowanie e-wydania:

      Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

      Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

      Wydawca:

      Drageus Publishing House Sp. z o.o.

      ul. Kopernika 5/L6

      00-367 Warszawa

      e-mail: [email protected]

      www.drageus.com

      ISBN EPUB: 978-83-66375-69-7

      ISBN MOBI: 978-83-66375-70-3

      MAŁY OBŁOK MAGELLANA

      NIEZNANA WULKANICZNA PLANETA

      Kamienny amfiteatr położony na popękanej, pooranej kraterami równinie i otulony żółtymi, cuchnącymi oparami przywodził na myśl samotną wyspę na nieskończonym oceanie, z tą różnicą, że na tym spalonym słońcem globie próżno było szukać jakichkolwiek zbiorników wodnych.

      Czerwony karzeł, wiszący nisko nad horyzontem, dawał nikłe, szkarłatne światło, przez które wszystko wydawało się częścią jakiegoś upiornego koszmaru. Czarne drzewa pozbawione liści rzucały karykaturalne cienie, szpiczaste głazy otaczające kratery przypominały zęby olbrzymiego potwora, a wśród porozrzucanych po całej równinie bielejących kościach zwierząt pełzały pokryte śluzem wężowate stwory, które wyczuwając nadchodzącą noc, wylazły na żer.

      Promienie zachodzącej gwiazdy musnęły wysokie ściany kamiennej budowli, wślizgnęły się przez niewielkie okna, oświetlając arenę w kształcie elipsy. Okalała ją wznosząca się schodkowo galeria dla widzów, wypełniona po brzegi dziwnymi, ognistymi istotami. Trudno było zgadnąć, z czego zbudowane są ich ciała, bowiem sylwetki otaczały wirujące płomienie. Poprzez pomarańczowe języki ognia dostrzec można było osmalone twarze i okrutne czarne oczy, ale żadnych ust. Pomimo tego w powietrze wzbijały się entuzjastyczne okrzyki, przypominające trzask iskier buchających z ogniska.

      Na arenę wyszedł skuty łańcuchami wielki stwór o popielatym futrze. Rozglądał się ze zwierzęcym przerażeniem trojgiem oczu osadzonych głęboko tuż poniżej mocno wypukłego czoła. Czterech płomiennych strażników dźgało go elektrycznymi włóczniami, kierując na środek areny. Jeden z nich popełnił błąd i za bardzo zbliżył się do zwierzęcia. Stwór natychmiast to wykorzystał. Z furią rzucił się na oprawcę i nie bacząc na palący ogień, obalił go na ziemię, a następnie tłukł łapami tak mocno, aż pękła czaszka. Płomienie wokół ciała strażnika zgasły, został po nim jedynie popiół. W tym czasie kamraci przyglądali się temu, iskrząc, co niewątpliwie było odpowiednikiem śmiechu. Dopiero gdy stwór ruszył na nich, przywołali go do porządku za pomocą elektrycznych włóczni. Doprowadzili na środek areny, zdjęli łańcuch i szybko się wycofali.

      Włochaty olbrzym w kilku susach dobiegł do kamiennego ogrodzenia okalającego arenę i próbował się na nie wspiąć. Niestety, było zbyt strome i za wysokie nawet dla niego. Rozgoryczony ryknął na całe gardło i zaczął walić pięściami. Mur ani drgnął.

      Publiczność przyglądała się tym bezsilnym próbom, iskrząc w okrutnym rozbawieniu.

      Życie na wulkanicznym globie do łatwych nie należało. Warunki bytowe sprawiły, że tubylcy w wyniku ewolucji nabrali cech, które predysponowały do przeżycia, ale współczucie do nich nie należało.

      Wtem rozległ się szczęk podnoszonej kraty i na arenę wkroczył postawny mężczyzna, odziany jedynie w skąpą opaskę biodrową i skórzaną osłonę na prawym przedramieniu. Uzbrojony był we włócznię i zakrzywiony miecz. Nie dało się dojrzeć jego twarzy, skrytej za osłoną zamkniętego hełmu z wąskimi szparami na oczy, zwieńczonego okazałym, krwawoczerwonym pióropuszem. Pewnym krokiem zmierzał na środek placu.

      Trybuny ucichły. Płomienne istoty spoglądały na idącego człowieka z nabożnym wręcz podziwem. Ich ogniste aury pociemniały, przybierając szkarłatny odcień. Na trybunach amfiteatru niemal namacalnie dawało się wyczuć atmosferę oczekiwania i niemej ekscytacji. Zaraz miało się rozpocząć krwawe widowisko.

      Mężczyzna stanął. Przez chwilę wpatrywał się w włochatego stwora, który nadal próbował przebić się przez mur okalający arenę, a potem przyjął pozycję bojową. Ugiął nogi lekko w kolanach, skręcił ciało tak, żeby stanąć do przeciwnika bokiem, i wysunął przed siebie włócznię. Prawą dłonią mocniej ścisnął miecz i uniósł go na wysokość głowy. Czekał.

      Zastygł niczym posąg, groźny i milczący. Stalowe mięśnie drżały napięte do granic możliwości, a on był gotowy do walki na śmierć i życie. Ale trudno było dostrzec w jego postawie jakiekolwiek oznaki zdenerwowania, może poza strużką potu, która spłynęła spod hełmu i kapnęła na spaloną słońcem brunatnoczerwoną glebę.

      Włochaty olbrzym przestał atakować mur. Zamarł. Zwierzęcy instynkt podpowiedział mu, że gdzieś za jego plecami czai się niebezpieczeństwo. Natychmiast odwrócił się i skupił spojrzenie na człowieku stojącym pośrodku placu. Ryknął rozdzierająco, próbując odstraszyć przeciwnika. Mężczyzna nawet nie drgnął. Zirytowany stwór ponowił okrzyk, wzmacniając go machaniem łapami. To również nie przyniosło rezultatu. W oczach potwora pojawiło się zdumienie. Nie mógł zrozumieć, jak istota niemal dwukrotnie od niego niższa, nieposiadająca pancernej skóry, kłów ani pazurów, zupełnie się go nie boi. Co więcej, wyglądało na to, że intruz szykował się walki.

      Zdumienie olbrzyma szybko przerodziło się w gniew. Z furią ruszył na mężczyznę, ale ten nie cofnął się nawet o krok. Zaparł się tylko mocniej stopami o ziemię. Trybuny zafalowały szkarłatem, języki ognia wystrzeliły w górę, posypały się iskry, płomienie liznęły kamienne siedziska. Napięcie sięgało zenitu.

      Olbrzym pędził na wojownika, lecz ten nadal pozostawał oazą spokoju. Uniósł lekko drzewce włóczni, czekając, aż stwór się zbliży, i gdy ten znalazł tuż przy nim, pchnął z całych sił. Ale żelazny grot zaledwie musnął włochaty bok, nie wyrządzając napastnikowi najmniejszej krzywdy. Człowiek, widząc, że jego kontratak się nie powiódł, uskoczył w ostatniej chwili.

      Rozpędzony olbrzym minął go i zatrzymał się kilka metrów dalej. Odwrócił się i ponowił szarżę. Mężczyzna wyczekał i raz jeszcze próbował uderzyć włócznią. Tym razem grot musnął biodro stwora, pozostawiając krwawy ślad na futrze. To jednak nie powstrzymało natarcia. Człowiek odskoczył, wykonał pełen obrót i uderzył mieczem po skosie. Ostrze przecięło powietrze. Pomimo swojej masy zwierzę okazało się niezwykle zwinne i bez trudu umknęło przed klingą. A potem zaszarżowało z dziką furią.

      Po raz pierwszy w oczach mężczyzny pojawił się strach. Zaczął się cofać, od czasu do czasu próbując się odgryzać, ale potwór z niezwykłą łatwością zbijał drzewce włóczni i unikał ciosów miecza. Człowiek przywarł plecami do muru. Już nie miał dokąd uciec. Próbował przemknąć pod ramionami olbrzyma, ale spadła na niego potężna łapa. Zachwiał się i runął na ziemię. Usiłował się podnieść, ale był zbyt zamroczony. Udało mu się jedynie dźwignąć na kolana.

      Potwór ryknął triumfalnie i wzniósł ręce, jakby oczekując aplauzu. Jego zwierzęca natura ustąpiła miejsca próżności, tak charakterystycznej dla gatunków rozumnych. Rozentuzjazmowana publiczność wydała odgłos przypominający huk pożaru.

      Gdyby olbrzym ruszył natychmiast i dopadł