Ojciec miał sześcioro rodzeństwa, jego tata wcześnie odszedł, więc po części wychowywał się z mamą, po części z babcią, a jeszcze po części – na ulicy. Był trochę „ziomeczkiem”; nawijał i zachowywał się w sposób „streetowy”. Sporo czasu spędzał z kolegami i butelką piwa w dłoni. Gdy ktoś mu podskakiwał, nie dawał sobie w kaszę dmuchać, mimo drobnej budowy. Miał w sobie jednak również wrażliwość, być może czasami wręcz zbyt dużą. Był przy tym ambitny, bo mimo tego, w jakich warunkach dorastał, skończył WAT i był inżynierem wojskowym. W pracy niestety nie układało mu się za bardzo, ponieważ był religijnym człowiekiem, co za czasów PRL-u nie było mile widziane.
Mama zaś, która pracowała jako inspektor BHP, była wychuchana, wydmuchana. Zderzyły się więc ze sobą dwa światy. Wynikiem tego zderzenia jestem ja, urodzony w praskim szpitalu na Szaserów. Z jednej strony jestem „wychowany” jak moja mama, z drugiej natomiast, gdy trzeba, jestem prosty i bezpośredni. Pół na pół. Po ojcu mam też wrażliwość, co nie zawsze pomaga, bo zwykle w życiu lepiej słuchać rozsądku niż emocji.
Z czym ci się kojarzy Saska Kępa z twoich lat młodości?
Podobnie jak obecnie, Saska Kępa była odrobinę pretensjonalna, ale miała pewien autentyczny urok. Czuło się, że panuje tam niezależny, artystyczny klimat. Szło się ulicą i nagle mijało się dom z tabliczką informującą o tym, że podczas pobytu w Polsce mieszkał tu Pablo Picasso – przez co zresztą w jakiś sposób polubiłem abstrakcyjną wizję malarstwa. Szło się dalej, mijało kolejne budynki, a w nich studia rzeźbiarskie i rzeźby za oknami lub w ogródkach. Obcując z tym na co dzień, zrozumiałem, że twórczość i działania oparte o poszukiwanie dóbr estetycznych są realnymi, pełnowartościowymi zajęciami, a nie jakimś wymysłem.
Będąc jeszcze w liceum, zrobiłeś transfer po sąsiedzku na Gocław.
Gdy zmarła moja babcia, rodzice przeprowadzili się do jej mieszkania, ja natomiast po paru latach przeniosłem się do tego, które zwolnili na Gocławiu. Kocham moich rodziców, a oni mnie, ale zrozumieliśmy w porę, że mamy inne typy osobowości i nie jesteśmy w stanie mieszkać razem. Byłem ciężkim materiałem do wychowania. Nikt nie musiał mnie po nocach odbierać z komendy, ale miałem po prostu swoją wizję życia i nie robiłem tego, czego chcieliby mama z tatą, tylko to, co uważałem za słuszne. Z tego powodu w wieku siedemnastu lat mieszkałem już sam, co zresztą było dobrą decyzją i pozwoliło mi niezależnie się ukształtować.
Rodzice oczywiście wspomagali mnie finansowo, opłacali czynsz i mogłem na nich liczyć nawet w późniejszych latach, ale co do zasady starałem się utrzymywać samodzielnie. Będąc już na studiach, zarobkowałem, dając korepetycje z fizyki, a do tego przez dwa lata tworzyłem biżuterię artystyczną z bambusa – naszyjniki, bransoletki… – i sprzedawałem ją na Barbakanie na Starym Mieście. W ten sposób pozyskałem pieniądze na kupowanie pierwszych płyt.
Miała wzięcie ta biżuteria?
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych na warszawską Starówkę szło się trochę jak na jarmark. Ja się wyróżniałem z tego powodu, że jako jedyny oferowałem własne produkty, podczas gdy większość handlowała zegarkami lub ruskimi babami – takimi, z których większa kryje mniejszą wewnątrz. Kupowali je zagraniczni turyści, mylący Polskę z Rosją. Później nawet sprzedawałem moje wyroby do jednej z galerii, ale gdy zacząłem robić muzykę, nie starczało mi już czasu na wszystko.
Naszyjniki, bransoletki z bambusa – to było trochę flower power, ale to dobrze, bo nigdy nic nie miałem do hipisów i jestem pacyfistą. Lubię wymyślać i wytwarzać rzeczy, czego wynikiem – jak również wynikiem mojej potrzeby samodzielności i kształtowania własnej rzeczywistości – była swego czasu właśnie produkcja takiej biżuterii. Miło wspominam tamten czas.
Poza dwiema wspomnianymi przez ciebie działalnościami zarobkowymi podejmowałeś się jeszcze jakichś zajęć, które pozwalałyby ci się utrzymać?
Przez rok byłem akwizytorem i sprzedawałem piece gazowe. Jak chcę, to mam gadane, więc coś na tym zarabiałem. Dostałem katalog i pracowałem, kiedy miałem na to ochotę. Przez całe życie tylko przez jeden dzień pracowałem dla kogoś – na budowie pod koniec liceum. Za dniówkę, którą otrzymałem, kupiłem sobie trzy kasety magnetofonowe. Poszedłem tam i mówili mi, co mam robić – na przykład wozić taczką piasek z miejsca na miejsce – a to jest dla mnie tortura. Nie potrafię robić rzeczy, których sam nie wymyśliłem. Prędzej skończę na Dworcu Centralnym, śpiąc na ławce, niż wykonując coś, co będzie mi przez kogoś nakazywane. Nic dla mnie nie znaczy, że społeczeństwo nakazuje funkcjonowanie w ramach pewnej konwencji. Jeżeli budzę się o określonej godzinie, to dlatego, że chcę o tej godzinie się obudzić, a nie dlatego, że ktoś mi mówi, że mam być w pracy na ósmą.
Cofnijmy się na moment do szkoły. Wspominasz ją dobrze, niedobrze…?
Dobrze. Byłem grubasem, przez co w podstawówce czasem padały w moją stronę jakieś docinki, więc – choć nie przepadałem za bójkami – bywało, że musiałem komuś przyłożyć. I potem już wszyscy mnie lubili (śmiech). Z zachowania zwykle miałem słabe oceny, ale nie z tego powodu, bo nie byłem łobuzem. Wynikało to stąd, że zawsze miałem swoje opinie i nie lubiłem koncentrować się na nudnych lekcjach.
Nauka przychodziła mi bez trudu, choć oczywiście również była ona podporządkowana mojej nadrzędnej idei: robię, co chcę. Jeżeli coś mnie interesuje, jestem w stanie wskoczyć w tę dziedzinę i dać się jej pochłonąć. Dziesięć godzin ślęczenia nad jednym tematem nie stanowi dla mnie wysiłku. Z przedmiotów, za którymi nie przepadałem, czyli wymagającymi nauki pamięciowej, zazwyczaj dostawałem trójki lub czwórki. Z matematyki, fizyki, chemii czy biologii – raczej te lepsze oceny.
Z jakich powodów bliżej było ci do nauk ścisłych i przyrodniczych? I dlaczego na studia poszedłeś akurat na fizykę?
Mnie nie interesuje zastanawianie się nad tym, co komu przyszło do głowy. Interesuje mnie zastanawianie się nad tym, jak jest zbudowany świat – a nie myślenie ludzi w ramach tego świata. Zawsze jednak lubiłem też sztukę, choć trudno mnie zachwycić słowem. Jeśli chodzi o literaturę, jestem fanem Stanisława Lema. Z reguły czytam jednak teksty zawierające wiedzę, a nie fantazje literatów.
Ze wspomnianej ciekawości, jak jest zbudowany świat, zdecydowałem się studiować fizykę. Fascynowały mnie fizyka kwantowa, fizyka wysokich energii, astrofizyka, budowa wszechświata… Jeszcze będąc w liceum, chciałem pojąć, o co chodziło Einsteinowi. Zadawałem sobie też pytania typu: Jak powstał czas? Czy życie ma jakiś cel? Czy to wynik złożonego przypadku, że ja zaistniałem? Ludzie często znajdują odpowiedzi na te pytania w religii. Zanim poszedłem na studia, również byłem religijny, ale w konfrontacji z logiką wiara nie mogła wygrać.
Z czasem dotarło do mnie, że fizyka jest nauką, która daje więcej pytań niż odpowiedzi, czym byłem zawiedziony, ale nadal jest ona jedynym miarodajnym opisem rzeczywistości, jaki znam, i nadal fizykę uwielbiam. Czas spędzony na Uniwersytecie Warszawskim nie był w żadnym wypadku czasem straconym. Studia zmieniły moją wizję świata i sposób formułowania myśli. Nie zostałem magistrem, ponieważ zrezygnowałem z uczelni po czterech latach, ale ja tam nie poszedłem dla papierów czy po to, by w przyszłości pracować jako fizyk, więc nie żałuję. Niedługo potem wydałem już swoją pierwszą płytę.
Tą płytą była kultowa kompilacja „Smak B.E.A.T. Records” w 1997 roku, ale muzykę zacząłeś robić już znacznie wcześniej, żeby wspomnieć tylko składy Huzdemak oraz 1 Killa Hertz.
Na fizyce miałem dwa semestry z programowania – pisaliśmy wtedy, w ramach ćwiczeń, proste oprogramowanie rozwiązujące jakieś problemy matematyczne. Pamiętam, że raz pisaliśmy program do sterowania dla mikroskopu tunelowego. Dzięki zajęciom z komputerami na wskroś zrozumiałem