Mówiłeś o epizodzie ze studiami, który – jak się okazuje – był jeszcze krótszy niż epizod w filmie Patryka Vegi.
Matka kazała mi pójść, to poszedłem. Zaocznie, na zarządzanie w jednej z prywatnych uczelni. Podpisałem jakieś papiery, nie wiedząc nawet do końca, co to za studia. Spytałem baby, czy będzie matematyka. „Nie będzie”. Pierwsze zajęcia: matematyka. To ja się zawijam, cześć. Jeszcze musiałem sześć stów kary zapłacić, co do dziś mamie wypominam (śmiech).
Nigdy nie miałem sprecyzowanych celów. Nie interesowało mnie zostanie inżynierem czy lekarzem, a na siłę nie chciałem próbować, bobym się zamęczył. Wolałem skupić się na jednym – czyli na rapowaniu – i być w tym dobrym, niż się rozdrabniać. „Jak nie wyjdzie, to pójdę na kasę, a jak wyjdzie, to wtedy wszyscy zobaczycie” – takie miałem nastawienie. I się udało. I spoko sobie żyję.
„Jestem dowodem, jak se spoko można pożyć z pasji” [cytat z utworu „Lepiej nie pytać”]. Czyli było tak, że albo rap, albo nic?
To była moja zajawka od zawsze. Taka miłość, popierdolona. Wierzyłem, że mi się uda i robiłem wszystko, żeby tak było. Do tego dochodzi jakiś talent, bo nie jestem rzemieślnikiem, który siedzi i szlifuje; pisanie przychodzi mi bardzo naturalnie. Uświadamiam sobie to w momentach, kiedy muszę zrobić coś na szybko. Jak zbierze mi się pięć gościnnych zwrotek do nagrania i już wszyscy się na mnie denerwują, to ustawiam sobie studio, przychodzę tam, siadam i w trzy godziny potrafię te pięć zwrotek napisać i zarejestrować. I nie są to dyrdymały, bo później jeszcze dostaję wszędzie propsy za najlepszą zwrotkę na płycie (śmiech). To łechta ego i daje mi poczucie, że jednak coś tam tego talentu jest. Nikt mi jednak nie powie, że z Soulpetem czy z Matkiem nie wykonaliśmy też gigantycznej pracy.
W kontekście gościnnych zwrotek warto też wspomnieć, że po premierze „Historii…” był taki okres, gdzie udzielałeś się właściwie na co drugiej płycie. Po większości z nich, co prawda, słuch zaginął, ale już w 2012 roku zostałeś zaproszony chociażby do „Niesiemy prawdę 2” Chady. Chwilę wcześniej było fajnie, jak dostałeś propsy od podziemnych graczy, a nagle okazało się, że chce z tobą nagrywać pierwsza liga.
To było spełnienie marzeń. Pyk, jestem tu! Nigdy nie podchodziłem do tego lekceważąco, na zasadzie: „Jestem zajebisty, więc nic dziwnego, że w końcu mnie zapraszają”. Mega zaszczytem było dla mnie, jak White House zaprosili mnie na „Kodex V” do kawałka z Quebonafide [„#DavidMoyes” – przyp. red.]. Bardzo ucieszyłem się też z zaproszenia od Decksa na jego szósty i siódmy mixtape. To samo Wigor [Bonson udzielił się na płycie duetu Empiria w utworze „Zabierz mnie stąd” oraz na solowej płycie Wigora „1978” w utworze „Sam przez to przechodziłem” – przyp. red.]; przecież ja się wychowałem na Mor W.A.!
Każda taka wiadomość bardzo mnie cieszy, a na początku cieszyła podwójnie, bo docierało do mnie, że to idzie w dobrą stronę, że robię to! Że dzieje się to, co sobie założyłem. Starałem się być poważny i nie okazywać tego, ale w środku aż mnie rozrywało, jarałem się jak dzieciak! Kilka lat wcześniej słuchałem gościa dzień w dzień, a teraz siedzę z nim w studiu i robimy wspólny numer. Pamiętam telefon od Pezeta z propozycją współpracy z Koką – to był mindfuck, bo mógł zadzwonić każdy, a zadzwonił Pezet. Pamiętam pierwsze spotkanie z Sokołem i to, jak okazało się, że wiedział, kim jestem. Pamiętam, jak Hirek Wrona puszczał w swojej audycji „Historię…” i propsował ją…
Po „Historii…” była długa przerwa, a po niej dwie płyty w 2014 roku wydane w Stoprocent. Nie da się jednak ukryć, że nie spotkały się one z tak dobrym przyjęciem co pierwszy longplay z Matkiem. Wydając „Historię…”, nie mogłeś się spodziewać, że wszyscy cię pokochają, a tak się stało, tymczasem – wydając „O nas się nie martw” i „MVP” – było dokładnie na odwrót. Pewnie trudno było się przestawić.
Trudno było. Obie te płyty nie osiągnęły spektakularnego sukcesu i nie wyniosły nas na jakkolwiek wyższy poziom. Nie ukrywam, że pojawiło się wtedy zwątpienie. „Dobra, chyba wszystko się skończyło, już jest po przygodzie”. Skillsowo i zajawkowo dopiero kolejny BonSoul [płyta „Lepiej nie pytać” z 2015 roku – przyp. red.] dał mi takiego kopa, że znowu mi się zachciało stawać przed mikrofonem. Całe szczęście, że w takim momencie ponownie pojawił się w moim życiu Soulpete, bo on ma czystą zajawkę i napierdala tyle rzeczy, że głowa mała.
Z Soulpetem zresztą chyba macie dobry przelot, skoro od 2010 roku ze sobą działacie. Macie na koncie kilka BonSouli i jeszcze Almost Famous z LaikIke1.
Piotrek to mój przyjaciel. Mieszka w Lublinie, czyli dwanaście godzin drogi od Szczecina, ale jak trzeba, to wsiada w auto i przyjeżdża. Wcześniejsze BonSoule powstawały korespondencyjnie, ale jak widział, że przed „ReStartem” miałem zapaść pisarską, bez gadania przyjechał pomóc mi nagrywać tę płytę. Wynajął apartament i codziennie przez tydzień jeździliśmy do studia, by nagrać dwa numery. Laik też wtedy zresztą przyleciał z Anglii – żeby po prostu siedzieć z nami i nas wspomagać. Okazało się, że zrobiliśmy płytę, która w każdym podsumowaniu roku była co najmniej w pierwszej trójce. Soulpete wie, jak ze mną rozmawiać, jak mnie podejść, jak zachęcić do pracy. To człowiek-maszyna: robi bity, a do tego zajmuje się dokładnie wszystkim innym dookoła BonSouli. Tylko „ReStart” wyszedł w Asfalcie. Fakt, czasem się nie odzywamy do siebie przez miesiąc albo na trasie mamy siebie na tyle dość, że bierzemy dwa różne apartamenty, ale jak wracamy do siebie, to dogadujemy się bardzo dobrze.
Ludzie kumają, że z jednej strony jest Bonson z BonSoulu, a z drugiej jest Bonson z solówek? Słuchając twojej dyskografii przed wywiadem, sprawdzałem najpierw solówki, później resztę. Gdybym słuchał chronologicznie, miałbym pewnie problem, żeby załapać, że to cały czas ten sam gość nawija.
BonSoul ma zupełnie innych odbiorców niż moje solowe rzeczy i te grupy w zasadzie w ogóle się nie łączą. Do ludzi, którzy słuchają mojej twórczości solowej, nie trafia trueschoolowy, pełną gębą hiphopowy BonSoul – i na odwrót. Odbiorcy się w tym gubią, ale ja sam ze sobą toczę muzyczną wojnę. Naszła mnie ochota zrobić taki materiał jak „Królu złoty”, to zrobiłem, ale pewnie za pół roku się obudzę i będę znowu zatwardziałym truskulem. Znajomi się śmieją, że nie nadążają za mną. Jak TKZetor puszcza mi jakiś swój nowy numer, mówię: „Weź, kurwa, przestań, nuda, co ty tam rapujesz w ogóle”. „Przecież miesiąc temu mi powiedziałeś, że właśnie tak ma być!”. „Nie, teraz to jest nudne” (śmiech). I tak ze mną jest. Albo taka historia: z TKZetorem urodziliśmy się tego samego dnia i jakiś czas temu podbiłem do niego zajarany, że wymyśliłem fajną nazwę dla naszego duetu. „Jaką?”. „2903”. „A weź spierdalaj!”. „A co, zła?”. „Przecież dwa miesiące temu ją wymyśliłem i ci podklepałem, to powiedziałeś, że chujowa”. „Co ty pieprzysz, dobra nazwa, nie gadaj” (śmiech). Raz wychodzę taki, a raz taki.
W „Zepsutym” rapowałeś o tym drugim w tobie, który znowu bierze ster.
U mnie momenty pełne euforii z tymi depresyjnymi cyklicznie się przeplatają. Mogę mieć taki okres, że na wszystko mam siłę, chcę pracować, działać, mam pełno pomysłów, a potem przychodzą nagle trzy miesiące, podczas których zasłaniam rolety, siedzę i nic nie robię. Na szczęście nauczyłem się już tak żyć. Wcześniej, jak przychodziły te gorsze dni, to byłem nie do życia. Teraz wiem, że w końcu się obudzę któregoś dnia i zacznę pisać płytę. Przestałem się przejmować, odpalam konsolę i czekam, aż to minie, nie trując nikomu dupy.
I jak już