– „Gdybym dziś zaaresztował McLeana, jaki sens miałoby moje życie jutro rano?”.
– To „gdybanie” nie ma sensu. Aresztuję pana dziś. Teraz.
– No, synku, przyznaj, że masz w życiu tylko mnie.
– Nie jestem pana synkiem, okay?
– Nie masz żony, dzieci, od wieków nie byłeś w stałym związku. Rodzice? Obydwoje nie żyją. Koledzy? Większością z nich pogardzasz. Zwierzchnicy? Uważasz, że nie doceniają twojej pracy.
Mimo że Archibald patrzył w lufę wycelowanego w niego pistoletu, zachował zadziwiającą pewność siebie. Martin miał do dyspozycji broń, Archibald – tylko słowa. Ale w tej chwili słowa odnosiły większy skutek niż pistolet.
Oczy Archibalda zabłysły. Biła z niego dziwna mieszanka bezwzględności i elegancji.
– Przyznaj, chłopcze, że tym razem przeceniłeś swoje siły.
– Nie sądzę – skłamał Martin.
Starał się dodać sobie odwagi, ściskając mocno pistolet, który zdawał się ważyć tonę i wyślizgiwał mu się ze spoconej dłoni, mimo że uchwyt sig sauera był specjalnie chropowaty.
– Dziś wieczorem powinieneś mieć wsparcie kolegów! – dobił go Archibald.
Podniósł płócienny worek leżący u jego stóp, jakby nadeszła chwila rozstania, i wyjął z niego autoportret van Gogha, po czym wystawił rękę z obrazem za balustradę mostu.
– Sytuacja wygląda następująco: albo będziesz miał obraz, albo mnie! – uprzedził, udając, że wrzuca płótno do rzeki.
Martin wpadł w panikę. Wpatrywał się w obraz, który błyszczał hipnotyzującym błękitem.
Coś tu nie grało. Wiedział, że Archibald był estetą, prawdziwym koneserem. Nigdy nie zniszczyłby dzieła sztuki, nawet gdyby w grę wchodziło własne bezpieczeństwo. Prawda, że w zeszłym roku manifestacyjnie zaprotestował przeciw wystawie Jeffa Koonsa w Pałacu Wersalskim. Domowym sposobem zrobiona bomba umieszczona w wielkim homarze zawieszonym w jednej z sal rozbiła rzeźbę współczesnego artysty w drobny mak. Ale Jeff Koons to jednak nie był Vincent van Gogh…
– Nie wygłupiaj się, McLean!
– Niełatwy wybór, prawda?
– Nie ośmieli się pan! – rzucił Martin. – Znam pana lepiej, niż pan myśli.
– W takim razie… hasta la vista, synku! – wykrzyknął Archibald, rzucając obraz w ciemne wody rzeki jak najdalej mógł.
Przerażony Martin wskoczył na występ zakrywający gzyms mostu. Z powodu wiatru Sekwana była wzburzona niczym niespokojne morze. Martin od zawsze nienawidził pływania i od czasu egzaminu na oficera policji, który ledwo zaliczył w tej dziedzinie, nie zamoczył stopy w basenie. Ale tej nocy nie miał innego wyjścia.
Wziął głęboki oddech i skoczył w czarną wodę.
Życie van Gogha było w jego rękach.
*
Archibald przeszedł przez drugą część mostu, po czym skierował się przed Luwr, gdzie stał zaparkowany elegancki, zabytkowy, angielski samochód w doskonałym stanie. Zasiadł za kierownicą i ruszył w kierunku quai François Mitterrand. Po chwili znikł w nocnym mroku.
5
Kochankowie z Pont Neuf
Szkoda, że nie miałem dwóch serc: jednego nieczułego, drugiego – wciąż zakochanego. To zakochane powierzyłbym tym, dla których biło, a sam szczęśliwie żyłbym z tym pierwszym.
AMIN MAALOUF
Quai Saint Bernard, 3.20
– Ruszać się, chłopaki! Wezwanie na Pont Neuf!
Kapitan Karine Agneli weszła do pomieszczenia, w którym odpoczywali policjanci, w głównej kwaterze paryskiej straży rzecznej.
– Diaz i Capella, idziecie ze mną. Jakiś facet rzucił się do wody.
Obaj porucznicy poszli za swoją szefową i kilka chwil później wsiadali na pokład kormorana, jednej z motorówek patrolujących nabrzeża Sekwany.
Motorówka zdawała się ślizgać po falach, w których odbijało się złote światło latarni miejskich.
– Do cholery z tymi samobójcami! – zaklął Diaz. – To już czwarty w tym tygodniu.
– Dlaczego nie rzucają się pod pociągi? – westchnął Capella.
– Dość tych głupich żartów! – objechała ich Karine.
Faktycznie mosty paryskie przez cały rok przyciągały różnych desperatów, mobilizując brygadę, której udawało się udaremnić około setki samobójstw rocznie. Ale latem, kiedy nad rzeką spacerowały tłumy, interwencje policji były znacznie częstsze. Po głupich zakładach na zakrapianym wieczorze czy po akcji „Paris plage” coraz więcej ludzi skakało do rzeki. Tymczasem mimo obietnic jeszcze poprzedniego burmistrza kąpiel w Sekwanie nadal była zabroniona. Przy tak natężonym ruchu na rzece wciąż istniało ryzyko wpadnięcia pod którąś z łodzi. Nie mówiąc już o ryzyku złapania leptospirozy7, która mogła spowodować paraliż, a nawet śmierć.
Motorówka płynęła dalej – quai d’Orléans, przystań Saint Michel, quai des Orfèvres – po czym zwolniła przy Pont Neuf.
– Widzisz coś? – spytał Capella.
– Kurwa, gdzie jest ten kretyn? – rzucił Diaz.
Nie odrywając oczu od lornetki, Karine Agneli starała się zachować spokój. Chłopaki byli dziś podenerwowani. W zeszłym tygodniu na wysokości quai de la Tourelle jeden ze statków Kompanii Bateaux Mouches wszedł w kolizję z motorówką wynajętą przez turystów. Przygnieciony do filaru mostu statek turystyczny poszedł na dno. Brygada policyjna interweniowała natychmiast, ale niewystarczająco szybko, żeby uratować jedno z dzieci. Trzylatek utonął. Żaden z policjantów straży rzecznej nie popełnił błędu. Niemniej śmierć dziecka zostawiła po sobie traumę w całym oddziale.
– Widzę go! – wykrzyknęła Karine, wskazując palcem w kierunku skweru du Vert Galant.
Motorówka policyjna powoli podpłynęła do brzegu.
– Zostawcie to mnie! – rzuciła młoda kobieta, zapinając kombinezon pływacki.
Zanim mężczyźni zdołali zaprotestować, już wskoczyła do wody i zaczęła płynąć pięknym kraulem. Wystarczyło jej kilka sekund, żeby przyjść z pomocą mężczyźnie, który z trudem płynął do brzegu.
Kiedy podpłynęła blisko do niego, zobaczyła, że trzymał się jakiegoś obrazu jak deski do pływania.
*
– Jesteście zwykłymi amatorami! Daleko wam do prawdziwych fachowców!
Groźnie wyciągnięty palec wskazujący pani minister spraw wewnętrznych wskazywał na dyrektora muzeum, jego szefa ochrony, dyrektora policji i szefa CBWPZ. W ciągu niecałej pół godziny zwołano specjalne zebranie na terenie muzeum Orsay.
– Tak dłużej być nie może! – krzyczała pani minister.
Kobieta, która jako pierwsza imigrantka, urodzona i wychowana w trudnych warunkach przedmieść, doszła do tak odpowiedzialnego stanowiska, wskutek ciągłego zainteresowania mediów stała się swoistą ikoną republiki. Inteligentna i ambitna, symbolizowała otwartość na idee lewicowe i nowoczesność. Znana była ze swej szczerości i z absolutnej lojalności wobec prezydenta, który czasem nazywał ją francuską Condoleezą Rice.
– Jesteście