– Cóż, Vince, Bóg może odpowiedzieć na to pytanie o wiele lepiej ode mnie. Może się po prostu o to pomódl, poproś Go o odpowiedź, a potem otwórz Biblię i zacznij czytać?
Odparłem: „OK”, rozłączyłem się i zrobiłem, co mówiła. Żadnej odpowiedzi. Zadzwoniłem więc do niej ponownie.
– Nic się nie wydarzyło, a zrobiłem dokładnie to, co mówiłaś.
Cheryl kazała mi to zrobić jeszcze raz.
– Tym razem módl się sercem. Naprawdę z Nim porozmawiaj, Vince. Proś o odpowiedź i wierz, że ją otrzymasz.
Ponownie się więc pomodliłem – tym razem bardzo mocno, otworzyłem Biblię i zacząłem czytać. Gdy mój wzrok padł na pierwsze słowa, poczułem, że Bóg mówi do mnie jasno i bezpośrednio. Jego słowa przebiły mnie na wskroś, choć nie miały nic wspólnego z moim pytaniem.
Fragment Pisma pochodził z Księgi Izajasza: „Słuchajcie tego, domu Jakuba, którzy nosicie imię Izraela, którzy pochodzicie z nasienia Judy. Wy, którzy przysięgacie na imię Pana i wysławiacie Boga Izraela, lecz nie w prawdzie i nie w rzetelności” [Iz 48, 1]. Poczułem, że Bóg mówi do mnie o moim braku szczerości wobec Niego, i całkowicie zajął moje serce. Podniósł lustro i otworzył mi oczy. Potem przeczytałem dalsze wersety, które również ukłuły mnie w serce, ale nie zrozumiałem ich znaczenia:
Od tej chwili ogłaszam ci rzeczy nowe, tajemne i tobie nie znane. Dopiero co zostały stworzone, a nie od dawna; i przed dniem dzisiejszym nie słyszałeś o nich, żebyś nie mówił: Znałem je. Wcale nie słyszałeś ani nie wiedziałeś, ani twe ucho nie było przedtem otwarte [Iz 48, 6–8].
Bóg uczynił to wszystko wiele lat później. Objawił mi wizje o nadchodzących wydarzeniach dotyczących świata i Kościoła. Póki co jednak, ten werset musiał zaczekać. Tymczasem w wersecie dwudziestym przyszło powołanie: „Wśród okrzyków wesela zwiastujcie to i głoście! Rozgłaszajcie aż po krańce ziemi! Mówcie: Pan wykupił swego sługę, Jakuba”. Uwierzyłem, że Pan nakazuje mojemu duchowi zwiastować odkupienie, zwłaszcza moje, i zwiastować Ewangelię szczerze i bez kompromisów, ale trochę się bałem, bo miałem wrażenie, że Bóg się na mnie gniewa. Znowu zadzwoniłem do Cheryl. Szybko mnie uspokoiła, ale dodała:
– Cóż, Vincent, wygląda na to, że ktoś do ciebie mówi. Chcesz mojej rady? Ja bym Go posłuchała.
Wyobrażam sobie, że Cheryl odłożyła wtedy słuchawkę, roześmiała się, a potem zadzwoniła do kilkorga przyjaciół, którzy mnie znali, i powiedziała: „Nie zgadniesz, co się stało”.
Następnego dnia poszedłem do szkoły z Biblią w ręku; mówiłem wszystkim znajomym, by przestali grzeszyć i zwrócili się do Boga.
– Bóg jest prawdziwy! – krzyczałem. – I cię kocha.
Ludzie nie wiedzieli, jak to potraktować – z jednego z tych „fajnych kolesi” stałem się kaznodzieją. Ja też nie wiedziałem, jak na to spojrzeć. Nikt z moich „najlepszych przyjaciół” nie chciał już spędzać ze mną czasu. Potrafiłem być przesadnie agresywny, a oni składali gołosłowne deklaracje bycia chrześcijanami jak ja kiedyś. Zacząłem przemawiać podczas rekolekcji naszej grupy młodzieżowej i czułem ogromne pragnienie dzielenia się Bożą miłością z innymi, zwłaszcza z jedną z dziewczyn. Modliliśmy się razem, godzinami rozmawialiśmy przez telefon o Jezusie i mając trzynaście lat, zostaliśmy parą. Kochałem ją i stała się moim bożkiem.
Pod koniec ósmej klasy zerwała ze mną. Odkryła, że bycie prawdziwym chrześcijaninem wiąże się z prześladowaniami, zaczęła się więc ode mnie oddalać, a potem zerwała nie tylko ze mną, ale również z Bogiem. Patrzyłem z rozpaczą, jak wraca do swojej strefy komfortu, w której jest akceptowana przez ludzi nieznających Boga i szukających szczęścia w ziemskich sprawach.
Ponownie poczułem się samotny i pozbawiony duchowego prowadzenia. Liderzy z grupy próbowali być przy mnie, ale nie rozumieli, przez co przechodzę. Ja też tego nie rozumiałem. Dla mnie było to coś o wiele więcej niż tylko zerwanie. Ból, którego doświadczałem, był dziesięciokrotnie większy od tego, który sprawił mi ojciec. Rozpaczliwie chciałem jej zbawienia i okropnie cierpiałem. Jedynymi słowami, które miały dla mnie jakikolwiek sens, były te wypowiedziane przez Pana: „Smutna jest moja dusza aż do śmierci” [Mt 26, 38].
Szukając duchowego przewodnika, poszedłem do jednego z księży naszej diecezji Monterey, do kościoła w moim rodzinnym mieście, ale podczas jednego z naszych „prywatnych spotkań” położył mi dłoń na nodze. Przedtem kupował mi prezenty. Zanim został przeniesiony do innej parafii, zadzwonił do mojej matki i zapytał, czy może zabrać mnie do domku w górach, ale moja matka rozłączyła się ze złością. Gdy dotknął mojej nogi w ten szczególny sposób, wiedziałem, co się dzieje. Już wcześniej tego doświadczyłem, więc uciekłem. Uciekłem z grupy młodzieżowej, od bólu, od wszystkiego i wszystkich.
Zacząłem uczęszczać do szkoły katolickiej dla chłopców i większość wolnego czasu spędzałem samotnie, czytając Biblię i próbując zrozumieć, dlaczego Bóg, który podobno tak bardzo mnie kocha, pozwala mi doświadczać takiego bólu. Niewielki kontakt z innymi kończył się zwykle nieciekawie, bo szybko stałem się celem starszych chłopaków. Nie chciałem jednak być popychadłem, więc drwiny często prowadziły do fizycznej konfrontacji. Szybko się nauczyli, żeby ze mną nie zadzierać.
W pierwszej klasie trafiłem do drużyny piłki nożnej i to była dla mnie jedyna jasna strona mojego położenia, bo wysiłek fizyczny pozwalał mi ukierunkować złość i dzięki temu nie tylko trzymać się z dala od kłopotów, ale jeszcze otrzymywać pochwały. Gdyby moi trenerzy znali ogrom wściekłości, z której brała się moja agresja, to nigdy by mnie do niej nie zachęcali. Ale przemoc była częścią gry. Nigdy nie chciałem wyłącznie blokować, ale karać i krzywdzić przeciwnika, co w najmniejszym stopniu mnie nie martwiło. Troska wywoływała ból, a ja miałem go serdecznie dość.
Pod koniec roku moja matka otrzymała ze szkoły list, w którym informowano ją, że nie będę mógł się dalej uczyć ze względu na liczne bójki. W rezultacie wróciłem do publicznego systemu szkolnictwa i szybko zacząłem się staczać w stronę piekła.
Drugą klasę rozpocząłem ze świadomością, że mogę liczyć tylko na siebie. Nie obchodziłem ojca. Ci, którym ufałem, mnie zranili. Ksiądz mnie zawiódł. Czy Bóg, który okazał mi swoją miłość, zrobił to tylko po to, żebym doświadczył jeszcze więcej bólu? Zranienie zamieniło się w gniew; gniew przerodził się w nienawiść; a nienawiść przeszła w ślepą furię.
W drugiej klasie szkoły średniej wdałem się w godzinach obiadowych w bójkę, która zapoczątkowała długi ciąg brutalnego rozwiązywania sporów. Mój cel: chłopak, który drwił ze mnie poprzedniego lata, wyzywał moją mamę i obgadywał mnie za plecami, ale nigdy nie powiedział mi niczego prosto w twarz. Zauważyłem go na boisku; nie miał dokąd uciec. Podszedłem do niego, podczas gdy moi i jego kumple podburzali nas przeciwko sobie. Powiedział, że nie chce walczyć, ale mnie to nie obchodziło. Przelałem na tego biednego dzieciaka lata przepełniającej mnie furii. Biłem go tak mocno po twarzy, że złamałem rękę, mimo że on błagał, żebym przestał. Pamiętam, że potem trzymałem go za włosy i uderzałem jego głową o żwirową ścieżkę, po czym stanąłem nad nim i zacząłem