Ta powieść to fikcja literacka. Imiona, postaci, organizacje, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora lub posłużyły do stworzenia fikcyjnych wydarzeń.
Tytuł oryginału
Daughters of the Dragon
Copyright © 2014, 2016 by William Andrews
All rights reserved
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2018
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Dominika Warda
Redakcja:
Anna Wasińska
Korekta:
Dariusz Marszałek
Konsultacja merytoryczna:
Patrycja Duc-Harada
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl
Numer ISBN: 978-83-7889-601-2
Skład wersji elektronicznej:
Kamil Raczyński
Wszystkim kobietom, które zmuszono, aby zostały kobietami do towarzystwa
O CÓRKACH SMOKA
William Andrews z niemal zapomnianego faktu historycznego stworzył wspaniałą powieść, pełną niesamowitych wydarzeń, które spaja postać głównej bohaterki Jae-hee… Czytelnik, szukający trzymającej w napięciu opowieści z tłem historycznym, silnymi charakterami oraz wiarygodnymi i wciągającymi dialogami, znajdzie tutaj wszystko, czego potrzebuje. Historia o ludzkiej godności, zbrodniach i ścieżkach do odzyskania siebie, wypełniona brutalnymi scenami, odkrywaniem tajemnic, walką o przetrwanie i obrazami traumy, pozostawia niezatarte wrażenie. Wielka szkoda, że owe fakty z przeszłości nie zostały dotąd dokładnie zbadane. To odkrycie, które jak najbardziej zasługuje na uwagę. Wspaniale, że Andrews postanowił zbadać temat i nagłośnić go właśnie teraz w postaci odpowiedniej nie tylko dla pasjonatów historii i naukowców.
Córki smoka to inspirująca i głęboka opowieść o byłej niewolnicy seksualnej (tak zwanej „kobiecie do towarzystwa”). Ukazuje jej życie, cierpienia, walkę o przetrwanie i ostateczne zwycięstwo. William Andrews stworzył powieść upamiętniającą dwieście tysięcy niewolnic seksualnych Cesarskiej Armii Japonii w trakcie II wojny światowej i wydobywa cierpienia tych kobiet na światło dzienne. Jako autor Rezolucji nr 121 Kongresu USA, w której wezwano rząd japoński do uznania i przeproszenia za systemowe niewolnictwo młodych kobiet na terenach całej Azji i w rejonie Pacyfiku oraz jako człowiek, który poświęcił swoje życie naświetlaniu tych wydarzeń, jestem głęboko przekonany, że wspomnienie okrucieństw należy zachować w świadomości społecznej, a także nauczać o nich, aby podobne zbrodnie nigdy nie powtórzyły się w przyszłości. Niech dusze tysięcy młodych kobiet, którym odebrano młodość i godność, odnajdą spokój, wiedząc, że ich tragiczna historia żyje w każdym z nas.
JEDEN
Moje imię jest palindromem. Gdy miałam humory, mama, kiedy jeszcze żyła, zwykła mówić:
– Widzę, że dzisiaj mamy odwrotną Annę. Mam nadzieję, że prawdziwa wkrótce wróci.
Często pisałam swoje imię z dużym „A” na końcu, a gdy ktoś zwracał mi uwagę, że jest napisane odwrotnie, mówiłam:
– Nieprawda. Przecież to palindrom.
Lubiłam naśmiewać się z tego, jak brzmiały wymawiane od tyłu imiona innych ludzi. W końcu moje się nie zmieniało. Mama to była Nasus, a tata – Htennek, chociaż wszyscy mówili na niego Ken. Mój pies wabił się Ydnas, natomiast nazwisko naszej rodziny wypowiadaliśmy: Noslrac. Podziwiałam tatę za to, że wszystkie imiona i nazwiska potrafił przekształcić bez zapisywania. Podawałam mu jakieś, a on natychmiast mówił, jak brzmi od tyłu. Nawet zwrot „ciotka Elizabeth” nie sprawiał mu trudności.
– Htebazile aktoic – odpowiadał bez chwili wahania.
Urodziłam się dwadzieścia lat temu w Korei. Htennek i Nasusa adoptowali mnie, gdy miałam pięć miesięcy. Uważałam ich za swoich rodziców. Jednak ludzie bez przerwy przypominali mi o tym, że nie jestem ich prawdziwą córką. Nie byłam do nich podobna. Nie miałam kręconych kasztanowych włosów jak mama ani nordyckich niebieskich oczu taty. W dodatku różniliśmy się charakterami. Mama była wybuchowa i impulsywna, tata zawsze zachowywał typowy dla Skandynawów niewzruszony spokój, a ja tkwiłam gdzieś pomiędzy.
Często ludzie spoglądali na nas i zadawali głupie pytania albo wygłaszali bezsensowne komentarze. Doprowadzało to moją mamę do szału. Najczęściej jednak udawało się jej takie zachowania ignorować. Później narzekała tylko na „nieczułych i głupich ludzi”. Jednak pewnego razu w restauracji kelner stwierdził, że jestem wyborną chińszczyzną na wynos. Mama się wściekła i urządziła scenę na środku lokalu. Wykrzyczała mu prosto w twarz, że jest pozbawionym wrażliwości palantem. Było mi strasznie głupio. Ten człowiek nie miał złych intencji, chociaż rzeczywiście jego słowa nie zabrzmiały zbyt fortunnie.
Mimo wszystko nie przywiązywałam w dzieciństwie wagi do faktu, że zostałam adoptowana, i nie myślałam za bardzo o biologicznej matce. Większość ludzi sądzi, że przybrane dzieci odczuwają potrzebę dotarcia do swoich korzeni, aby zrozumieć, kim tak naprawdę są. Większość też myśli, że danie na wynos to coś zupełnie innego niż potrawa domowej roboty. A my jesteśmy tacy sami jak wszyscy. Dla mnie biologiczni rodzice zawsze byli tylko dawcami genów. Natomiast prawdziwi to ci, którzy mnie wychowali, byli przy mnie, gdy ich potrzebowałam, i którzy chcieli być moją rodziną. Nie miałam również powodu, żeby interesować się kobietą, która mnie urodziła. Moje życie było wspaniałe: cudowni rodzice, studia na Northwestern, Chad Jenkins i jego uroczy uśmiech. Moja koreańska matka była miliony kilometrów ode mnie, zajęta opieką nad dziećmi, które postanowiła zatrzymać. Zwyczajnie mnie to nie obchodziło.
Jednak wszystko uległo zmianie, gdy mama odeszła. Tata był zdruzgotany. Rzuciłam Northwestern i wróciłam do domu. Ojciec namawiał mnie, żebym uczyła się dalej, ale ja nie widziałam w tym sensu. Straciłam zapał. Zbliżałam się do końca studiów pierwszego stopnia i nadal nie miałam pojęcia, co chcę dalej robić. Śmierć mamy mną wstrząsnęła. Pierwszy raz w życiu poczułam się zagubiona i zaczęłam się bać, że skończę jak ci wszyscy młodzi ludzie, którzy wylądowali w pracy bez perspektyw i mieszkają w piwnicach domów rodziców. Wtedy i mnie bogate dzieciaki z Northwestern nazywałyby niedorajdą.
W domu było zupełnie inaczej niż kiedyś. Nie chodziło jedynie o smutek, przeżywaliśmy tragedię. Tata całe dnie przesiadywał w salonie z zasłoniętymi oknami i zgaszonym światłem. Kiedy wracałam ze sklepu albo z treningu, pytał tylko, co u mnie, nie wychylając się z ciemności pokoju. Opierałam się o drzwi kuchni i ucinaliśmy sobie krępującą pogawędkę o niczym. Potem tata robił obiad w fartuchu do grilla, który dostał kiedyś od mamy na święta. Mijając sypialnię rodziców, przyłapywałam się na nadziei zobaczenia w środku mamy, układającej włosy lub szykującej się na wieczorne wyjście. Czasami odnosiłam wrażenie, że czuję zapach jej perfum. Aż pewnego dnia do mnie dotarło: muszę pogodzić się z faktem, że jej już nie