– Chodź, Mieciu, uciekamy stąd! – Piegus poszedł po ukrytego za belką chłopca, który niezdarnie próbował naciągnąć pasiaste spodnie od piżamy na gołe nogi. Pomogli mu się ubrać, po czym chwycili szlochającego malca pod ręce i poprowadzili między sobą ku wyjściu ze strychu. Żaden z trójki chłopców nie obejrzał się za siebie, tam gdzie leżał ich nieprzytomny oprawca i wychowawca.
Godzina 3.20
Coś go obudziło. Nie wiedział, czy to sen, czy coś dotarło do jego świadomości z zewnątrz. Otworzył oczy i przez chwilę leżał wpatrzony w ciemność. Przez szybę okienną z łóżka dostrzec można było gwiazdy. Nie znał się na konstelacjach i nie wiedział, jak się nazywają, postanowił jednak sobie już dawno, że jak będzie miał trochę więcej czasu, jak pójdzie na emeryturę, to kupi lunetę do obserwacji nieba. I wtedy będzie już oglądał je co noc i przyporządkowywał tym bezimiennym dziś punktom konkretne nazwy, zaczerpnięte z niemieckiego atlasu. To była taka stara książka, którą znalazł kiedyś na strychu. Napisana szwabachą nie nadawała się do czytania dla kogoś, kto, tak jak on, nie znał niemieckiego. Ale za to miała wewnątrz kilka kolorowych map przedstawiających gwiaździsty nieboskłon. Dokładnie były to cztery mapy i jak się domyślił, rozszyfrowując podpisy pod nimi, przedstawiały niebo podczas czterech pór roku. Każda gwiazda była podpisana, na szczęście, łacińską nazwą. A łacinę trochę znał. Może nie na tyle dobrze, by swobodnie czytać łacińskie teksty, ale pojedyncze słowa mógł zrozumieć.
Plan na emeryturę był więc opracowany, brakowało tylko sprzętu do obserwacji. U optyka lunet nie było, zresztą niczego tam nie było, więc szukać po sklepach nie musiał. Trzeba by spróbować na targowisku, najlepiej u Ruskich, co to przywożą różne towary i sprzedają u nas. U nich robi się dobre lornetki, to i pewnie teleskopy też mają… Rozmyślania o emeryturze przerwało gwałtowne pukanie do drzwi. Uniósł nieco głowę, bo pomyślał, że mu się zdawało.
– Panie derektorze, panie derektorze!
– Już idę. Co tam? – Dyrektor Jan Kurzawski, szczupły, lekko łysiejący na skroniach pięćdziesięciolatek, usiadł na łóżku i potarł zaspane oczy. – Idę, idę, tylko muszę się ubrać!
Zapalił lampkę nocną i ze zdziwieniem dostrzegł, że strzałki na cyferblacie budzika wskazują dwadzieścia po trzeciej.
– Co jest, do cholery! – mruknął do siebie. – Już lecę! – zawołał w głąb mieszkania i natychmiast odpowiedział mu głos zza drzwi.
– Panie derektorze, szybko! – Rozpoznał chrapliwy głos stróża i palacza w jednej osobie, Marczaka. – Już idę, przecież się nie pali – rzucił, przekonany, że znów jakiś dzieciak dostał sraczki albo diabli wiedzą, co jeszcze. Dzieciaki ciągle chorowały, a jak głupi wychowawcy nie wiedzieli, co zrobić, to zaraz lecieli do niego. Nauczyciele, a nie stróż… Ten nie przybiegłby do niego w nocy z błahego powodu.
– Co się dzieje? – zawołał, szukając jednocześnie czegoś, co mógłby na siebie wciągnąć.
– Pali się, no, panie derektorze, pali się, no, kurwa. Na górze się pali, że aż dym idzie!
– O ja pierdolę! – Szybko wciągnął na nogi wojskowe spodnie od dresu, na bose stopy wsunął trampki, a na górę założył koszulkę gimnastyczną. Nie było czasu na szukanie swetra. W końcu jak się pali, to będzie gorąco, przez głowę przebiegła mu idiotyczna myśl.
Dopadł do drzwi i już był na korytarzu. Roztrzęsiony Marczak wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać.
– Panie derektorze, no, Matko Bosko, tam jest dym…
– Gdzie się pali? – przerwał mu bezceremonialnie.
– Na strychu chyba, no. Dym idzie!
– Ewakuacja, natychmiastowa ewakuacja!
– Tak, jest już na pierwszym pani Banachowa. Już, no, budzi dzieciaki. Na drugim też, no, słychać, że ruch jest… no!
Rzeczywiście, piętro wyżej huczało jak w ulu, usłyszał podniesione głosy i płacz dzieci. W powietrzu było czuć ostrą woń spalenizny.
– Dobra! Biegnę do góry, a pan natychmiast do biura i na straż dzwonić!
– Na milicję chyba, no bo u nas straży nie ma, co innego w Szamotułach, no, tam jest straż, a u nas ino OSP…
– Dzwoń pan, gdzie się da, i niech przyjeżdżają!
Klepnął stróża w ramię i zostawiwszy go na korytarzu, pognał ku schodom.
Godzina 3.25
– Halo, Komenda Miejska Milicji Obywatelskiej, co się…
– Pali się, jak Boga kocham, no pali się!
– Co się pali?
– Co, no to ja nie wiem. Na strychu. No!
– Spokojnie, obywatelu, jeszcze raz powiedzcie, kto wy jesteście i o co się rozchodzi.
– Kurwa, przecie no mówię, że się strych pali. Dym idzie z góry i widać ogień!
– Ale gdzie dokładnie? – Dyżurny posterunku MO we Wronkach chciał mieć pewność, co i jak, zanim zarządzi akcję. Bo żeby wydać polecenia do wyjazdu, wolał mieć wszystko udokumentowane czarno na białym, żeby nikt mu później nie powiedział, że czegoś nie dopatrzył.
– No u nas w sierocińcu, no!
– Na ulicy…
– Nie na ulicy, ino wew budynku, no na strychu.
– Na jakiej ulicy jest ten strych, znaczy się ten budynek?
– No na Mickiewicza, a niby gdzie ma być? Pan nie z Wronek czy jak?
– Odpowiadać na pytania, a nie gadać! A wy jak się nazywacie?
– Marczak Kazimierz, syn Alojzego.
– Słuchajcie, Marczak, to powiadacie, że gdzie się pali?
– No u nas, w sierocińcu.
– A co wy robicie w tym sierocińcu?
– No jak co? No ja palę.
– Co palicie?
– Węgiel w piecu. Ja palacz jestem i stróż. I na ogniu to ja się znam. I wiem, jak co się pali, to jak to wygląda. I wew związku z tym powiadam, że się pali na strychu, że ja pierdolę!
– No dobra, Marczak, to ja teraz zarządzę alarm i straż do was pojedzie. To jak pojedzie, to ma się tam palić, znaczy, że żeście nie nakłamali.
– Pod Bogiem, że nie, no nie! Pali się, a dym idzie, że aż strach!
– Dobra, Marczak. To idźcie otworzyć bramę, żeby straż mogła wjechać.
– Tak jest, już lecę!