Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ryszard Ćwirlej
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-0636-1
Скачать книгу
nikt nie znał nawet jego nazwiska, nie mówiąc już o bliższych kontaktach. Jedyne, co powtarzało się w tych informacjach, to fakt, że gość był miły i uśmiechnięty i każdemu mówił „dzień dobry”. I to było wszystko na jego temat. Czyli jeden z tych, którzy raczej dożywają kresu swych dni w spokoju i umierają we własnym łóżku, myślał Biernat. Stał przed wejściem do bloku i przyglądał się uważnie otoczeniu. Nic, kompletnie nic, co przyciągałoby uwagę. Dom, chodnik, krzaki, trawnik z pożółkłą trawą, a dalej ulica, którą można było się dostać z powrotem do miasta albo w przeciwną stronę, na szosę prowadzącą do pobliskiego lasu i dalej do Baborówka. Koniec świata.

      Nieboszczyk mógł mieć jakieś siedemdziesiąt albo i więcej lat, a to oznaczało, że nie był sprawny jak młodzi ludzie, analizował policjant, patrząc na kilku wyrostków stojących na chodniku. Każdy z nich miał w ręce puszkę piwa. Nie kryli się wcale z piciem, mimo że żaden nie wyglądał na pełnoletniego.

      Gdzie tu jest najbliższy sklep? Te pawilony, tam przy ulicy. Jest też knajpa, w której nigdy nie był. Jakaś turecka, a może arabska. Dalej spożywczak albo warzywniak. W żadnym tutejszym sklepie niczego nie kupował, bo jakoś nie zdarzyło się jeszcze, żeby zatrzymali się tutaj po drodze w trakcie służby, więc nie wiedział, co można w nich dostać. Ten nieboszczyk musiał jednak gdzieś chodzić po zakupy, tak jak wszyscy mieszkańcy tego osiedla. No chyba że miał samochód. Gdyby tak było, to nie musiałby się martwić zakupami na osiedlu, ale mógłby sobie jeździć do większego marketu albo gdziekolwiek. A jeśli rzeczywiście miał auto, to gdzie zaparkował?

      Popatrzył na rząd samochodów przed blokiem. Trzeba je wszystkie sprawdzić. Może któryś należał do Langnera. Jeśli tak, to niewykluczone, że jest w nim coś ciekawego.

      Pięćdziesięciokilkuletnia, korpulentna blondynka z włosami ułożonymi w trwały i sztywny hełm, która wysiadła właśnie z białego cinquecento, obładowana wypchanymi do granic możliwości siatkami szła w jego kierunku. Przesunął się na skraj chodnika, żeby zrobić jej miejsce. Przechodząc, obrzuciła go chmurnym spojrzeniem, a on w odpowiedzi uśmiechnął się. Minęła Biernata i skierowała się w stronę klatki schodowej. Tej właśnie, do której chciał wejść.

      – Pani tu mieszka? – zapytał, podchodząc zaraz za nią do drzwi.

      – A bo co?

      – Bo chciałem o coś zapytać.

      – Nic nie kupuję. W ogóle nie mam czasu na pierdoły. Niech pan se stąd idzie, bo zaraz…

      – Nie musi pani wołać policji.

      – A skąd pan wie, co chcę zrobić?

      – Się domyślam. A w ogóle to jestem z policji.

      – Tak? – Obrzuciła go krytycznym spojrzeniem, takim od czubka głowy do samej ziemi. – Nie wygląda pan na szkieła.

      – Może i nie wyglądam, ale mam legitymację. – Wyciągnął blachę z kieszeni marynarki i przesunął jej przed oczyma nonszalanckim gestem, który dawał szanse na dostrzeżenie ogółu, ale nie szczegółu. – To co, teraz pogadamy?

      – A co ja panu mogę powiedzieć?

      – Prawdę i tylko prawdę.

      – No dobra, niech pan wejdzie. Na drugim mieszkam.

      Nie wiedział dlaczego, ale takie miał przeczucie, że to właśnie ta kobieta, z którą zamierzał porozmawiać.

      – Pani się nazywa Dyjak? – zapytał, gdy wdrapali się na samą górę pod jej drzwi. Te naprzeciwko zaklejone były żółtą taśmą i opieczętowane.

      – No przecież widać, co napisane na tabliczce. – Wizytówka była taka, jakie zamawiało się kiedyś u grawera i jakich nikt teraz na drzwiach nie wieszał. „W.E. Dyjakowie”, informował napis starannie wykaligrafowany i wyrżnięty w miedzi, a potem pomalowany czarną farbą, która w niektórych miejscach już się przetarła.

      – W. czy E.?

      – Weronika. – Przytrzymał jej siatki, a ona otworzyła dwa zamki.

      – A E. to kto?

      – E. to już nikt. Nie ma tu nikogo takiego.

      – Umarł? – domyślił się policjant.

      – Może i umarł, skurwysyn jeden. Jeżeli umierał, to mam nadzieję, że w bólach i męczarniach. Niech se pan tam siędnie. – Wskazała głową na drzwi prowadzące do dużego pokoju. – Ja zaraz przyjdę, ino te sprawunki dam do kuchni.

      Na wprost okno i drzwi balkonowe, meblościanka z telewizorem na prawo, na lewo kanapa z narzuconym wzorzystym kocem, a tuż za drzwiami stół z czterema krzesłami, przykryty białym, ręcznie wyszywanym obrusem, na którym ustawiono kryształowy wazon ze sztucznymi kwiatami. Pokój wyglądał na zadbany i wysprzątany, choć w powietrzu wisiał utrwalony latami palenia zaduch papierosowy.

      Usiadł na krześle wpatrzony w obraz na ścianie. Była to oprawiona w szkło reprodukcja Bitwy pod Grunwaldem Matejki.

      – Jak byliśmy na wycieczce w Malborku, to żeśmy kupili, bo mój syn Grzesiu się historią interesował. Szczególnie bitwami – wyjaśniła, wchodząc do pokoju z kryształową popielniczką w dłoni. Usiadła naprzeciwko i zaraz zabrała się za otwieranie paczki niebieskich LM-ów. Pod obrazem wisiało kilka zdjęć w ramkach. Wszystkie przedstawiały tego samego chłopaka w kolejnych fazach rozwoju, od pucułowatego berbecia aż do chudego wyrostka w bejsbolówce.

      – To mój Grzesiu jest. Grzeczny chłopak. Nie pali, nie pije. A pan pali?

      Pokręcił głową.

      – Ten też nie palił.

      – Pani mąż?

      – Nie, co mnie obchodzi mąż. Nie widziałam gnoja już dziesięć lat. Ja mówię o tym, co umarł. O moim sąsiedzie Langnerze.

      – Jeszcze raz niech pani powie, jak on się nazywał? – polecił, układając na obrusie swój wysłużony dyktafon.

      – Langner Gustaw. Takie niby niemieckie imię i nazwisko, ale Polak jak najbardziej z Polski. A to dwa dni minęły od czasu, jak żeście go znaleźli, i nawet nie wiecie, jak się nazywał? – W tym pytaniu dało się słyszeć wyraźnie ironiczną nutę.

      – Nie miał dokumentów, a mieszkanie było nie na niego, tylko na jakąś panią Stanisławską, do której jeszcze nie dotarliśmy.

      – Córka, mieszka w Anglii albo w Irlandii. No w każdym razie gdzieś tam.

      – Ma pani do niej jakiś numer telefonu?

      – Nie, no skąd. Po co by mi był numer do niej?

      – A jego pani dobrze znała?

      – Tak jakby. Nieraz żeśmy gadali, ale rzadko. Ja to jednak ciągle w pracy, bo wie pan, ja w handlu pracuję.

      – Yhm. A gdzie?

      – W Biedronce. Jestem kierowniczką zmiany.

      – A w zeszłym tygodniu, jak go odnaleźliśmy, to była pani w pracy?

      Pokręciła szybko głową.

      – Nie, przecież ja dziś właśnie przyjechałam, znaczy się dziś rano przyjechałam z urlopu. Znaczy z wakacji, bo z synem żeśmy pojechali do Puszczy Noteckiej, bo tam pod Miałami mamy dom, znaczy gospodarstwo, co się zostało po moich rodzicach świętej pamięci. No i ja tam byłam z nim, a on się został ze swoją dziewczyną jeszcze na trochę, a ja wróciłam i od razu mnie sąsiadka powiedziała, ta z parteru Przepiórkowa, że on nie żyje. A potem to pojechałam do Biedronki na zakupy, bo w domu nic do jedzenia nie ma, a jak wróciłam, to się pan napatoczył.

      – Co pani wie o tym… – spojrzał do notesu –