Z jego przemocy, ze sposobu, w jaki niszczył rzeczy, czułam, że nie otrzymał miłości; czułam też, że nasienie zła jest wpisane w jego serce: był maltretowany, i obecnie zachowywał się w ten sam sposób. Teraz to zło, które otrzymał rozprzestrzeniało się jak choroba, która nie pozostawiała żadnej możliwości ucieczki, prześladowało i powoli cię niszczyło tylko poprzez dotyk. To było niepokojące i zawsze obecne. Wiedziałam, że nie mogłam uciekać w nieskończoność, w końcu musiałam zareagować, chociaż czułam wielkie osłabienie nóg. Wcześniej czy później musiałam podjąć decyzję.
Decyzja była kluczowa. Nie mogłam pozwolić, aby dziecko mnie zniszczyło. Musiałam też powstrzymać je przed zrobieniem sobie krzywdy, ponieważ kontynuowała poślizgiwać się i odbijać się o ściany. Musiałam opracować plan, strategię uczynienia potwora nieszkodliwym i uratowania dziewczynki.
W międzyczasie bolały mnie też ramiona: była to moja typowa reakcja na stres, jak, na przykład, przed egzaminami na uczelni, która doprowadziła mnie do skurczów mięśni barkowych i szyjnych. Musiałam, jednak bezzwłocznie coś zrobić.
Przesunęłam się, chroniąc żeby dziewczynka nie uderzyła o ścianę, ale o mnie; miałam nadzieję, że po pewnym czasie zatrzyma się. Była zawieszona na linach, które ją trzymały, były rozłączone, częściowo postrzępione, a jednak silne. Aby ją uwolnić próbowałam je przeciąć scyzorykiem wyjętym z torby, lecz ono wyślizgiwały mi się z dłoni, ponieważ były bardzo śliskie z powodu gęstego, nieprzenikalnego oleju, tłustej substancji podobnej do smoły.
Było ciemno i to mnie bardzo męczyło. Czułam się obserwowana przez goniące mnie dziecko, czułam dreszcze na plecach i obawiałam się śmierci w każdej chwili, w każdym oddechu. Dziecko było moim sumieniem, i nie dawało mi spokoju.
Sumienie jest tym, które sprawia, że nie śpisz w nocy i długo patrzysz w sufit, który jest zawsze taki sam.
Ono sprawia, że przebiegasz przeszłość i przyszłość, całe swoje życie w jednej chwili i zmusza cię do decyzji zgodnie z nim.
W końcu zdecydowałam: postaram się uratować dziecko. Mogłam umrzeć, mogłam być rozerwana na strzępy, ale byłam pewna, że musiałam przezwyciężyć tę próbę, musiałam się zmienić i stać się silniejsza.
Krok po kroku można nauczyć się być silną, i ja tego chciałam, by tak było przez całe życie, nie chciałam już więcej uciekać, chyba że byłoby to absolutnie konieczne. Coś we mnie się zmieniało i w końcu, być może, to było słuszne. Pragnienie pokoju i sprawiedliwości paradoksalnie popchnęło mnie do walki, mieszanka dobroci i godności, która jest nieodłączną cechą dobrych wojowników historii, o których opowiadano mi w dzieciństwie. Był to brak akceptacji dla zła, nigdy i bez żadnych kompromisów, których zaakceptowałam zbyt wiele razy w mojej zbyt wielkiej dobroci, co popychało mnie do ucieczki, upokorzenia i przygnębiającego uczucia niskiej samooceny.
Nie chciałam już więcej depresji, chciałam z tym walczyć. Chciałam uratować zwisające dziecko, ponieważ w tym wahadle niepewności widziałam siebie, unoszącą się między jedną decyzją a drugą, zdezorientowaną i niepewną.
Musiałam działać instynktownie, gdy dziecko było jeszcze w połowie drogi. Próbowałabym przeciąć linę tego problemu: czym miałam to zrobić?
Mogłam spróbować scyzorykiem, którym kroiłam suszone mięso lub całe gałęzie roślin jagodowych, które tak lubiłam. Był to mały scyzoryk i był wysłużony. Musiałam działać szybko i być precyzyjną, bo niedaleko mnie miałam kolejnego potwora.
Opuściłam głowę, myśląc, że może być moją córką i że mam moralny obowiązek ją uratować, a przynajmniej spróbować to zrobić. Nóż szybko przeciął pierwszą część liny, ponieważ była luźna, ale potem zatrzymał się. Im więcej próbowałam, tym bardziej stawiała mi opór.
Czułam śmiech za moimi plecami i poczułam chłód we mnie, dreszcz przebiegł mi po plecach, trzęsąc mną. Moje kończyny się trzęsły, ale nie moja wola, i zrozumiałam, że to ciemne dziecko było tym, które mnie ścigało, i że w tym momencie jawiło się przede mną, z zielonymi i okropnymi oczami. Śmiało się, bo ukryło w linie małe metalowe szpilki, które nie pozwalały mi na przecięcie liny.
Wściekła zaczęłam je wyciągać, aby zrównoważyć rotację mojego ciała. Byłam zdesperowana, ale próbowałam i próbowałam jeszcze raz, przekłuwając ręce i przeklinając za ukłucia.
Napięcie liny ustąpiło. Mała dziewczynka upadła na ziemię i ustało jej wieczne kołysanie.
Kiedy skończyłam widzieć te okropne zielone oczy, byłam zdezorientowana, ale wzmocniłam się i zaczęłam krzyczeć na potwora, bo nie miałam nic oprócz głosu. Powiedziałam mu, pokazując leżącą na ziemi małą dziewczynkę: „Oto, co zrobiłeś, nie mam już nic, NIC! Zabrałeś mi wszystko, bo wiem, że ta mała dziewczynka będzie ze mną przywiązana w przyszłości. A teraz zabij mnie, jeśli chcesz… rób, co chcesz, czego jeszcze chcesz, moją krew?”.
Rzuciłam mu wyzwanie jak szalona, ale się zmienił. Uścisnął mi dłoń i powiedział, że zrobiłam właściwą rzecz, że zdałam test i że stałam się silniejsza.
Siła, którą miałam w sobie, hartowała się cierpliwie, jak kowale biją żelazo i formują je, aż otrzymają ostre miecze i przedmioty o rzadkiej wartości i twardości. Ale nawet oni, którzy wykuwają, hartują i formują, popełniają błędy, mogą się mylić i być może jest to przyczyną wszelkiego poczucia niepewności wspólne całej ludzkości: dreszcz i powiew niepewności, które zmuszają nas do ucieczki lub ataku; skapitulować lub wygrać.
Tym razem wygrałam, ale podróż musiała być kontynuowana i czekały na mnie inne wyzwania. Z jednej strony nie mogłam się doczekać, aby zmierzyć się z nimi, ale z drugiej strony wciąż czułam lodowaty dreszcz strachu do tego, co mnie czekało. Niemniej jednak kontynuowałam moją drogę, w zużytych butach, w kierunku innych wyzwań i innych terytoriów.
Trudne tereny typowe dla tundry skandynawskiej wydawały się być z tyłu, z silnym brzozowym zapachem i wysokimi jodłami prześladowanymi zimowym śniegiem. I zimozielone krzewy, które były wcześniej wokół mnie, przerzedziły się, by zrobić miejsce dla tajemniczego labiryntu.
Nagle znalazłam się w pobliżu skomplikowanych ruin, które miały tyle lat, ile pokrywających je warstw porostów. Były zniszczone, ale nadal były widoczne ich zarysy. Gdybym chciała wejść do labiryntu, musiałam podążać w kierunku tych ruin; cierpliwie, z wytrwałością i duchem poświęcenia, musiałam przezwyciężyć wolę losu. Jak dotąd dla mnie, los nie był zbyt hojny, biorąc pod uwagę szereg wyzwań, które zahartowały mojego ducha i skórę, wzmocniły moje ciało, ale strasznie mnie zmęczyły.
Zmęczenie było uczuciem, które dobrze znałam, przyjacielem i codziennym towarzyszem. Było jak kobieta, która nie okłamuje: jednocześnie piękna i okropna, jednak nie tak kusząca jak były pisma, które znalazłam na ścianach, straszne pisma i pentakle, które wydawały się być pokryte ludzkimi szczątkami i krwią.
Odczytując je, byłam coraz bardziej przerażona: mówili, żeby nie wchodzić i nie ryzykować, nie próbować tej strasznej ścieżki; mówili, żeby porzucić własne pragnienia, ponieważ się nie spełnią, bo po prostu są umarłe.
Ludzkie ślady, czaszki i torturowane ciała niedaleko ode mnie. Czułam się obserwowana i szpiegowana. Wszystko, absolutnie wszystko mogło się wydarzyć w tym momencie i w tym miejscu.
Sama przeszłam nowe terytorium wroga zbudowane z piasku, małych brukowanych przestrzeni i mchu, który wyrósł wśród pęknięć starożytnych ruin.
W tych ruinach były opuszczone czaszki, niektóre z wciąż splątanymi włosami, z czasem pożółkłe.
Nagle podejrzane chrupnięcie,