Jak przejąć kontrolę nad światem 2. Dorota Masłowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dorota Masłowska
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Языкознание
Год издания: 0
isbn: 9788308071687
Скачать книгу
podsekcje, FARMY i podfarmy przedmiotów. „Ubrania zostawione przez gości / zimowe / akcesoria”, „Brzydkie nagrody / statuetki / przed 2015”, „Pamiątki po osobach, których nie chcę pamiętać”, „Płetwy pojedyncze”, „Włosy zwierząt / pies”. Nie mówiąc o pięciu kilogramach monet, siedemdziesięciu kilku zapalniczkach, nigdy nieodpakowanych prezentach. Nieużywane, zakurzone, bezsensowne, w stosach, pryzmach, rzędach, górkach, workach, pierdolnikach, przypominały nie tylko o tym, co było złe i niby minęło, ale ciągle trwało w NICH, trwało w ICH idiotycznym trwaniu, ale też o tym, co było piękne, ale sczezło i zgniło, a jedyne, co pozostało, to te głupie przedmioty: paradoksalnie odporne na przemijanie, a niektóre nawet, jak się zdaje, obrzydliwie wieczne.

      Cóż można było zrobić? Część rozdać osobom jeszcze nienawróconym na mariekondyzm i beztrosko obkładającym się czym popadnie. Resztę po prostu wyrzucić na śmietnik – w ten sposób przekazując je chaosowi, ale zawsze z bolesną świadomością, że to nie pozbycie się ich; to tylko buńczuczny, lecz pusty gest, bo większość z nich przetrwa może nawet koniec świata.

      Ale mniejsza z nimi, bo tu chodziło przecież o moje życie. Te żmudne dni sprzątania naprawdę je odmieniły. Czułam się lekka, wolna, świeża, świeża jak świeżak. Przynajmniej przez dwa–trzy miesiące. Jednak dzień po dniu uniesienie neofitki niepostrzeżenie opadało. Alarmy antyrzeczowe stopniowo traciły czujność, w rezultacie czego przedmioty znowu swoim zwyczajem zaczęły się zakradać, podpełzać, porozumiewać się między sobą bandyckimi gwizdnięciami, a oczywiście gdy rozglądałam się spłoszona – cisza jak makiem. Mariekondyczne nawrócenie okazało się tym gwałtownym krokiem w przód, po którym następują dwa, trzy, cztery ciche, nieświadome niby nigdy nic w tył. A to, bo takie ładne. A to żal, bo słodkie. A to, bo za bezcen w Lidlu. Bidecik. Balonik. Spiralizator do warzyw. Dziesięciopak skarpetek. Rzeczy, rzeczy, rzeczy. Pamiętam, że gdy ołowianym świtem pędziliśmy na lotnisko, jeszcze mnie goniły, jeszcze za mną biegły, jeszcze próbowały wskoczyć na chama do mojej niedomykającej się walizki, na której musiałam kłaść się i tak skakać po niej na leżąco… skakać po niej na leżąco… by jakkolwiek ją w ogóle zapiąć…

      W samolocie włączyłam sobie Panią Bovary i teraz myślę, że nie był to przypadek, że w drodze na Kubę towarzyszyła mi właśnie ona, poetka zakupów, ikona gadżeciarstwa, pełna pasji reżyserka w teatrze przedmiotów i ubrań, na którego scenie odgrywała swoje wyczytane w powieściach role. „Nie kupuj tej sukni, jest za droga. Kup skromniejsze, ale dwie. Albo poczekaj, poczekaj, idiotko, na posezonową promocję!” – wykrzykiwałam rozemocjonowana w myślach, wpychając do ust pięćsetną paczkę precelków pakowanych po dziesięć gramów i popijając każdy łyczek herbaty z nowego kubka nową łyżeczką, a folijki od nich wszystkich rzucając sobie pod nogi. Piękna Emma grana przez Isabelle Huppert akurat wymieniła całą tapicerkę, wszystkie meble, kupiła już japońskie wazy i stosowną czapeczkę z kutasikiem, by biec na spotkanie z Rodolphem, kiedy samolot zaczął obniżać się nad Hawaną…

      Tępe tąpnięcie o asfalt; zapalają się światła… ludzie, z grubsza upewniwszy się, że żyją, zaczynają się gramolić ze swoich siedzeń, ze swoich barłogów, ze swoich usypisk, stosów, kup, hołd. I jest ten moment, gdy wszyscy wychodzą i widać cały ten burdel… tę całą ruinę. Pokiełbaszone kocyki i rozrzucone kubki, talerzyki i butelki, folie i folijki, nadgryzione kanapki, słuchawki, rozdrapane gazety i różne inne oczywiste (jeszcze dla nas wtedy) odchody istot, które siedzą znudzone dziesięć godzin w miejscu całkowicie BEZ INTERNETU… Jednak na pogłębioną refleksję nad faktem, że cały ten idiotyczny śmietnik wyląduje w wielkim worku, ten zaś, ciasno opakowany w kolejny worek, w kolejny i kolejny, będzie wirował w kosmosie jeszcze biliardy i septyliardy lat, nie ma czasu. Bo już jesteśmy na lotnisku z zepsutą klimatyzacją, już torby przeszukują nam piętnastoletnie urzędniczki w białych podkolanówkach i chędogich koszulach, których urzędowa surowość topi się i memła w gorącu i nudzie. Na pasie bagażowym już od pół godziny krąży jedna walizka i, uwaga, bo widzę to pierwszy raz: opona samochodowa… Mija kwadrans, rodzi się i druga… i krąży nonsensownie, krąży, ciągnąc jakieś taśmy, folie, chaosy… Trwa to wszystko bardzo długo, jak to w światach, w których czas to nie pieniądz, lecz po prostu czas, substancja względna, rozciągliwa, plastyczna i zdecydowanie nieluksusowa, której każdy ma tu w nadmiarze.

      Tymczasem my już w samochodzie, jedziemy przez parną ciemność. Ciemność! Nie żadną tam żółtą, neoniczno-ledową ciemność Warszawy, tylko prawdziwą, czarną, z której wyłaniają się zarysy palm, bud, starych chevroletów i ład, maluchów i powozików konnych. Chyba jeszcze wtedy bierzemy to za rodzaj żartu czy jakichś posamolotowych urojeń, tak samo jak naszą kwaterę w Boca Ciega, której bramę właśnie przekraczamy i…

      …i teraz skupiam się bardzo, modląc się do Wielkiego Wszechmożnego Basenito, boga basenów i soundsystemów, boga drących papę kobiet i ciężkich basów, aby pomógł mi precyzyjnie wyrazić, jak jest w Casa Carlos… i ostatecznie muszę stwierdzić, że Casa Carlos jest to rodzaj permanentnego party nad basenem otoczonym pokojami mieszkalnymi bez okien. Trzeba też zaznaczyć, że jest to przyjęcie niezbyt oblegane, niezbyt udane frekwencyjnie, za to z głośną muzyką taneczną uruchamianą już o szóstej–siódmej rano, której dźwięki całymi godzinami odbijają się od betonowych murów, marszczą powierzchnię pustego basenu i wprawiają w turbulencje nawet szyby w nieistniejących oknach… Ale akurat tego dnia, którego przyjechaliśmy, był piątek, więc pamiętam, że były tam jakieś baunsujące czikity, jacyś mężczyźni ze swoimi muskulaturami i że gdy weszliśmy, wszyscy zamilkli nagle i czy było to sączenie drinka, ściskanie czyjegoś cyca, pokątne czy niepokątne fellatio, zawiesili wykonywane właśnie czynności, całkiem jakby weszły jakieś dwie złachane nauczycielki z dziennikiem i globusem, które jak zawsze muszą zepsuć całą zabawę…

      Więc od początku było tam jakoś dziwnie, podejrzanie, rozwiąźle. Ale w zaoferowanym nam ubogim pokoiku były ściany, było łóżko, była cieknąca klima ustawiona na dziesięć stopni i rozpadająca się meblościanka, zatem wszystko, czego akurat potrzebowaliśmy, by umyć się, zamknąć oczy i zasnąć. Więc leżę już w tym chłodzie… zamykam oczy i słucham różnych tych dziwnych hałasów. Dudniące Despacito, woda wirująca w rurze… klimatyzator wydający dziwne szczęki, ciumkania, siorbnięcia… fantomowe karaluchy zakradające się do moich uszu, S. kąpiący się, wątłe strumyczki lodowatej wody wężujące po jego ciele… lód, kostki lodu, szczękające zęby… Słucham, słucham… już odpływam… już spomiędzy tych hydraulicznych bełkotów i strug wychodzi po mnie Orfeusz, już bierze mnie za rękę i delikatnie prowadzi na oblodzone pustkowia rojeń i snów… gdy trach! nagle ktoś szarpie za klamkę. Do pokoju tanecznym krokiem wpada rozchichrana, przyciśnięta przez naturę czikita. Boże, dziewczyno, co jest takie śmieszne, może powiesz nam wszystkim, może wszyscy się pośmiejemy? Widząc mnie, w ogóle się nie wycofuje, tylko coś papląc i gestykulując, chyłkiem, niezwykle chytrze i prawie niezauważalnie zmierza wprost do… A kto zna moje wcześniejsze teksty, ten wie, że nawalone dziewczyny chcące skorzystać z mojego kibla to w moim życiu powracający motyw. Więc może warto by to w końcu przeanalizować na terapii, bo to, co wydaje mi się, że mi się „przydarza”, ma prawdopodobnie głębokie podświadome ugruntowanie w krzywdach doznanych ze strony rodziców w dzieciństwie i mimo że bardzo stanowczo krzyczę: DONT DONT DONT! NOU NOU NOU! itepe, ona tylko uśmiecha się i idzie tam jak po swoje! Jak po swoje! Czuję, że już nijak jej nie powstrzymam, że zaraz będę musiała wstać i zasłonić drzwi własnym ciałem… a to krok desperacki, który zostawiam sobie na sam koniec, bo ona jest w kostiumie odsłaniającym obfite, obłe, opalone, ociekające wodą piersi i uda, i zsuwającym się raz po raz z nich ręczniku, a ja jestem w swojej repulsywnej poplamionej rosołem pidżamce z worka jutowego w bożonarodzeniowe reniferki i aparaciki ortodontyczne i… ostatecznie jakoś udaje mi się ją wypędzić, no ale czy z tymi dzisiejszymi dziewczynami nie jest teraz