Fermenty. Władysław Stanisław Reymont. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
się wtedy dopiero, gdy służąca na małym stoliczku, przy łóżku, postawiła obiad.

      – Niech Janowa zabierze zpowrotem, nie chce mi się jeść.

      – Adyć ode wczoraj ani krzynki panienka nie zjadła jeszcze. A kto to słyszał tak się morzyć głodem. Adyć i ja, panienko, niezdrowa, o nie!… w dołku mnie cosik tak ściska, że jaże mnie mroczy. – Spuściła story, odniosła obiad i znowu zaczęła narzekać bolejącym głosem. – I na to bolenie żadnego leku niema, a możeby się to lekarstwo zdało, co panienka używa?

      – Niech się Janowa wódki napije, to zaraz przejdzie choroba.

      – Wódki!… a prawda, panienko. Wódki! a widzieliście moi ludzie! wódki! a to się przed dobrodziejem odrzekłam, bo to i moja pani córka tego chciała, ale że panienka rzekła, że pomoże na ściskanie, to juści być prawdą musi.

      – Niechże Janowa idzie sobie – zawołała zniecierpliwiona.

      – Idę! idę… tak samo nieraz mówi moja pani córka. Idę! idę… wódki! aby ino kusztyczek niewielki i na lekarstwo, to grzech być nie musi. – Wyszła, i zaraz rozległ się skrzyp otwieranego kredensu i szczęk szkła.

      Janka nasłuchiwała słabo brzmiących odgłosów rozmowy w saloniku, prowadzonej przez ojca.

      Doktór zjadł obiad, nie czekając na Orłowskiego, który przyszedł pod koniec dopiero i rozpytywał o Jankę.

      – Zupełnie dobrze, może wstać, zresztą wszystko, co potrzeba robić i używać, tutaj napisałem, masz kartkę.

      Orłowski chciwie przebiegał oczyma przepisy.

      – Dobrze jest, ale nie krzycz na nią, nie warjuj, bo recydywa dla niej, to śmierć – mówił doktór, a widząc, że twarz Orłowskiego czerwienieje, że zaraz wybuchnie gwałtownym tonem sprzeczki, założył respirator na usta i usiadł przy stole.

      – Ja ją zabijam, to przeze mnie chora? krzyczę na nią, co?

      – Daj spokój, bo w wielkiej części winieneś wszystkiemu – napisał doktór na kartce ołówkiem.

      – Więc i ty mówisz, że ja winienem, że ja! – zakrzyczał Orłowski i, zmiąwszy kartkę, rzucił ją na ziemię, rozdeptał, kopnął i stanął na środku pokoju z rozłożonemi rękoma, jakby chciał głośno zaprzeczać, ale usiadł gwałtownie przy oknie, zaczął bębnić po szybach, otworzył lufcik i krzyknął do robotnika, stojącego na peronie.

      – Sygnał od Strzemieszyc, nie słyszałeś, bałwanie, że osobowy wyszedł! – zamknął z trzaskiem lufcik, powrócił na dawne miejsce, zapalił papierosa i natychmiast ze złością go rzucił w piec i zaczął chodzić; po twarzy przelatywały mu jakieś płomienie, targał brodę, poruszał ramionami, zataczał oczyma niespokojnie, ale omijał twarz doktora.

      – Nieprawda! Co tylko robiłem, jak postępowałem z nią, wszystko miało na celu jedynie jej dobro. Nieprawda, a tak! – wołał podniesionym głosem, uderzając w stół pięścią.

      – Dla jej dobra wypędziłeś ją z domu? – napisał doktór.

      – Wypędziłem?… tak, prawda… – jęknął Orłowski, rzuciwszy okiem na kartkę, i jakby go te słowa uderzyły i olśniły, cofnął się, spojrzał mętnie i usiadł cichy i zgnębiony.

      – Prawda! – dodał ciszej nieco, i tak żywo przypomniał sobie tę scenę nieszczęsną, która tutaj, w tym samym saloniku, rozegrała się parę miesięcy temu, że przygasłem spojrzeniem powiódł dokoła i pochylił głowę, nie mogąc znieść surowego spojrzenia doktora.

      – Ty jej nie znasz! – mówił znowu, wstając i chodząc wolno, i przystając mgnieniowo przy drzwiach. – Opowiem ci krótko. Na wiosnę oświadczył się jej Grzesikiewicz, znasz go, człowiek zupełnie porządny i bogaty.

      – I cham zupełny, chociaż zewnętrznie ogładzony wykształceniem – napisał doktór.

      – Mniejsza. Nie chciała iść za niego, tak się uparła, że nie pomogły prośby moje, powiedziała, że nie, i postawiła na swojem.

      – Miała rację, bo go nie kochała.

      – Miłość, co to takiego? głupstwo! – machnął pogardliwie ręką – nie dlatego: tylko chciała mi zrobić na złość, chciała postawić na swojem, i postawiła.

      – A tyś także chciał postawić na swojem i zmusić! – pisał szybko doktór i podsunął mu kartkę.

      – Tylko jej nie zmusisz! Być może, uniosłem się, no, może w rozdrażnieniu sprawiłem jej przykrość, ale czy powinna była zaraz, natychmiast uciekać z domu, powinna była, pomimo wszystkiego, co zaszło pomiędzy nami, porzucać mnie, ojca, dom? I poco? aby wstąpić do teatru!.. słyszysz, córka porządnego domu, moja córka, do teatru, do teatru! – powtórzył z przyciskiem.

      – Wypędziłeś ją, musiała coś zrobić z sobą.

      Orłowski aż skoczył, przeczytawszy te słowa.

      Oczy mu latały w orbitach, broda i usta trzęsły się od gwałtownego wzruszenia. Zaczął przygryzać brodę i biegać po pokoju wkółko, jak zwierzę w klatce, potem usiadł zpowrotem na fotelu, aż sprężyny zatrzeszczały. Zapanowało chwilowe milczenie; przez okna przedzierał się brzęk przekładanych na stacji szyn, w szyby pluskał deszcz z dawną monotonją, a głuche, jednostajne dźwięki fortepianu sączyły się przez ścianę i rozpylały w powietrzu. Doktór spokojnie siedział i śledził muchy, marne, ostatnie, jesienne muchy, łażące leniwie po białym obrusie.

      – Wypędziłem… ale ona poszła, ani się obejrzała, poszła i ani mi słowa jednego nie powiedziała na pożegnanie, poszła do teatru, na komedjantkę, pomiędzy bandę łobuzów i ladacznic, rzuciła mnie, ojca, dla nich… A niegodziwa, niegodziwa, niegodziwa! – syczał i targał sobie mundur na piersiach i dygotał cały. – Wypędziłem… a ona przez cały czas nie napisała do mnie nawet słowa jednego! Cztery miesiące! Dobrze, że jesteś kawalerem, dobrze, że nie masz dzieci, nie znasz więc tych cierpień, jakie sprawiają one ojcom… Cztery miesiące sam, w trwodze ciągłej o nią, otoczony upokorzeniami, a!.. a!.. – Gniew zatkał mu gardło, że słowa przemówić nie mógł.

      – Trzeba było jechać po nią, przebaczyć i zabrać do siebie – napisał doktór.

      – Ja miałem jechać, prosić, upokarzać się przed nią, ja?! – krzyczał, uderzając raz po raz zaciśniętą pięścią w piersi, aż dudniło. – Ja? nigdy, niechby mnie raczej djabli wzięli!

      – Ciebie nie wzięli, ale ją przez to wzięli!

      Orłowski przeczytał, milczał długo, ukrywszy twarz w dłoniach.

      – Ja czekałem, że przecież odezwie się w niej córka i powróci – mówił przejętym łzami głosem; – czekałem choćby listu, myślałem, że napisze o pieniądze, bo ona tam nędzę cierpiała, byłbym rzucił wszystko, i na pierwsze jej słowa pojechał i przebaczył, bo przecież to dziecko jedyne moje, a ja nie mam nikogo prócz niej, i jestem stary, bardzo stary, a starość samotna jest gorzką, o jak gorzką, tego ci powiedzieć nawet nie mogę; zresztą, pocóżbym żył, gdybym nie mógł żyć dla niej? Dwa tygodnie temu dostaję z Warszawy telegram, patrz, noszę go przy sobie: „Panna Orłowska chora. Szpital Dzieciątka Jezus. Prosi o przyjazd. Głogowski”. Pojechałem. Zastałem ją nieprzytomną. Otruła się, wiesz o tem, boś ją później ratował i uratował, ale dlaczego to zrobiła, nie wiem do dzisiaj.

      Doktór spojrzał na niego z pod czoła.

      – Odzyskałem ją i traciłem. Byłbym sobie palnął w łeb, gdybyś jej nie uratował. Na