Uwięziona. Марсель Пруст. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Марсель Пруст
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
cieniom dokoła siebie, niby dokoła pnia drzewa.

      Kiedyindziej znów, przy pierwszych dzwonach bliskiego klasztoru, nielicznych jak poranne dewotki, poznawałem jeden z owych burzliwych, nerwowych i słodkich dni, ledwie bielących ciemne niebo mokrym szronem, roztapianym i rozpraszanym przez ciepły wiatr, kiedy dachy zwilżone ulewą, którą suszy podmuch wiatru lub promień słońca, z gruchaniem pozwalają ściekać kroplom deszczu i czekając aż wiatr znów się zerwie, gładzą swoje dachówki mieniące się w błysku słońca jak gardziołko gołębia; jeden z dni, wypełnionych tyloma odmianami pogody, powietrznych zdarzeń, burz, dni nie straconych dla leniucha, ożywionego energją, jaką za niego, poniekąd w jego zastępstwie, rozwinęła atmosfera; dni podobne dniom rozruchów lub wojny, które nie wydają się puste uczniakowi wymykającemu się z klasy, ponieważ, wałęsając się koło Pałacu sprawiedliwości lub czytając dzienniki, ma złudzenie, że w wydarzeniach które się działy, w miejsce zadań których nie odrobił, znalazł korzyść dla swojej inteligencji i wymówkę dla próżniactwa; dni dające się porównać z temi, w których się spełnia w naszem życiu jakiś wyjątkowy przełom, dając komuś, kto nigdy nic nie robił, złudzenie, że – jeżeli się skończy szczęśliwie – zaszczepi w nim skłonność do pracy. Naprzykład ranek, kiedy człowiek wychodzi z domu na pojedynek o szczególnie niebezpiecznych warunkach; wówczas, w chwili gdy może stracić życie, objawia mu się nagle cena życia, z którego mógł był skorzystać aby podjąć jakieś dzieło, lub bodaj kosztować przyjemności, a z którego nie umiał wydobyć nic.

      – Gdybym nie zginął – powiada sobie – jakżebym się zaraz zabrał do pracy! I jakbym się bawił!

      Życie nabrało nagle w jego oczach większej wartości, ponieważ wkłada w nie wszystko co mu się zdaje że ono może dać, a nie to niewiele które ma z niego zazwyczaj. Widzi je wedle swoich pragnień, nie zaś takiem, jakiem – wie to z doświadczenia – umie je uczynić, to znaczy tak miernem! Życie to wypełniło się w jednej chwili pracami, podróżami, wycieczkami w góry, wszystkiemi pięknemi rzeczami, które (powiada sobie) nieszczęśliwy wynik pojedynku może unicestwi; podczas gdy, zanim jeszcze była mowa o pojedynku, wszystko unicestwiały jego złe nawyki, które nawet bez pojedynku trwałyby nadal. Wraca do domu nawet nie ranny, ale odnajduje te same przeszkody dla przyjemności, dla wycieczek, podróży, dla wszystkiego tego, z czego wiekuistem wyzuciem groziła mu przez chwilę śmierć: wystarcza na to życie! Co się tyczy pracy, daje sobie urlop, ile że wyjątkowe okoliczności podsycają w człowieku to co w nim już istniało: w pracowitym pracę a w próżniaku lenistwo.

      Robiłem tak jak ów człowiek i tak jak zawsze robiłem od czasu dawnych postanowień żeby się wziąć do pisania. Postanowienie to powziąłem niegdyś, ale zdawało mi się nie dawniejsze niż wczoraj, bo każdy z kolei dzień stawał się dla mnie niebyły. Tak samo poczynałem sobie i z tym dniem, pozwalając bezczynnie mijać jego ulewom i przebłyskom pogody, obiecując sobie pracować jutro. Ale stawałem się inny pod niebem bez chmurki; złocony dźwięk dzwonów zawierał nietylko – jak miód – światło, ale wrażenie światła, a także mdły smak konfitur (ponieważ w Combray wałęsał się często jak osa po sprzątniętym stole). W taki słoneczny dzień lenić się z zamkniętemi oczami, to była rzecz dozwolona, praktykowana, zbawienna, miła, właściwa, tak jak zamknąć żaluzje od upału.

      W taki to czas, w początkach drugiego pobytu w Balbec, usłyszałem smyczki orkiestry pośród sinych fal przypływu. O ileż więcej posiadałem Albertynę dziś! Były dnie, kiedy dzwon bijący godzinę miał na kręgu swojej dźwięczności tarczę tak świeżą, tak mocno nasyconą wilgocią lub światłem, że stawała się jakgdyby transpozycją dla ślepych, lub, jeśli kto woli, muzycznym przekładem uroków deszczu lub czaru słońca. Tak iż w tej chwili, leżąc z zamkniętemi oczami w łóżku, powiadałem sobie, że wszystko da się przetrasponować, i że wszechświat jedynie słyszalny mógłby być równie urozmaicony. Płynąc leniwo z powrotem od dnia do dnia, niby na łodzi, i widząc jawiące się przedemną wciąż nowe zaczarowane wspomnienia, nie wybierane przezemnie, niewidzialne na chwilę przedtem i ukazywane mi przez pamięć, kolejno, bez możności wyboru, ciągnąłem leniwo po tych równych przestrzeniach przechadzkę w słońcu.

      Te ranne koncerty w Balbec nie były zbyt dawne. A jednak, w owej bliskiej stosunkowo chwili, nie wiele dbałem o Albertynę. W pierwszych dniach po przybyciu, nie wiedziałem nawet o jej obecności w Balbec. Kto to mi o tem powiedział? A, prawda, Aimé. Było piękne słońce, jak dziś. Był rad, że mnie widzi. Ale nie lubił Albertyny. Wszyscy nie mogą jej lubić. Tak, to Aimé oznajmił mi, że ona jest w Balbec. Skąd on to wiedział? A, spotkał ją, wydała mu się w wątpliwym guście. W tej chwili, ujmując opowiadanie Aimégo z innej strony niż to było w jego intencjach, myśl moja, dotąd żeglująca z uśmiechem po tych błogosławionych wodach, pękła nagle, jakgdyby się natknęła na niewidzialną a niebezpieczną minę, zdradliwie założoną w tym punkcie mojej pamięci. Aimé oznajmił mi, że ją spotkał, że mu się wydała w wątpliwym guście. Co on chciał powiedzieć przez ten wątpliwy gust? Zrozumiałem gust pospolity, gdyż, aby temu zaprzeczyć, oświadczyłem z punktu, że Albertyna jest dystyngowana. Ale może on chciał powiedzieć w guście gomorejskim? Była z przyjaciółką; może się obejmowały, może się przyglądały innym kobietom, może miały w istocie wzięcie, którego nigdy nie miała wprzód Albertyna w mojej obecności. Kto to była ta przyjaciółka, gdzie spotkał Aimé tę wstrętną Albertynę?

      Starałem się przypomnieć sobie ściśle to co mi Aimé powiedział, sprawdzić czy się to może odnosić do tego com sobie wyobrażał, lub czy on miał na myśli jedynie pospolitość manier. Ale daremnie zastanawiałem się nad tem: osoba zadająca sobie pytanie i osoba zdolna dostarczyć wspomnień były niestety tylko jedną i tą samą osobą, mną; rozdwajałem się chwilowo, ale niczem nie pomnażając siebie. Pytałem; ale odpowiadałem sam, nie dowiedziałem się niczego więcej. Nie myślałem już o pannie Vinteuil. Zrodzony z nowego podejrzenia, mój atak zazdrości był również nowy, lub raczej był tylko przedłużeniem, rozszerzeniem tego podejrzenia; sceną jego nie było już Montjouvain, ale droga gdzie Aimé spotkał Albertynę, a przedmiotem kilka przyjaciółek, z których jedna mogła towarzyszyć owego dnia Albertynie. Może niejaka Elżbieta, a może raczej owe dwie młode dziewczyny, którym Albertyna przyglądała się w lustrze w kasynie, nie zdradzając się z tem że je widzi. Utrzymywała może stosunki z niemi, a także z Esterą, kuzynką Blocha. Gdyby mi takie stosunki zdradził ktoś trzeci, wystarczyłyby niemal aby mnie zabić; ale ponieważ to ja sam wyobrażałem je sobie, bezwiednie przydałem im tyle niepewności, ile było trzeba dla stępienia bólu.

      Pod postacią podejrzeń dochodzi człowiek do codziennego wchłaniania olbrzymich dawek myśli że jest zdradzany; słaba jej dawka mogłaby być śmiertelna, gdyby ją w nas wprowadził zastrzyk morderczego słowa. Oto przejaw instynktu samozachowawczego: – zazdrośnik nie waha się powziąć okrutnych podejrzeń z powodu niewinnych faktów, ale, w obliczu pierwszego dowodu jakiego mu ktoś dostarczy, nie podda się oczywistości. Zresztą, miłość jest chorobą nieuleczalną, jak owe skazy, w których reumatyzm folguje jedynie poto, aby ustąpić miejsca migrenom epileptoidalnym. Kiedy moje zazdrosne podejrzenia się uspokoiły, miałem żal do Albertyny, że nie była serdeczna, że może sobie drwiła ze mnie z Anną. Myślałem ze zgrozą o tem co ona musi myśleć o mnie, jeśli jej Anna powtórzyła wszystkie nasze rozmowy; przyszłość przedstawiała mi się strasznie. Smutki te opuszczały mnie jedynie wówczas, gdy nowe podejrzenie wtrąciło mnie w inne domysły, lub gdy przeciwnie czułość Albertyny odebrała wartość memu szczęściu. Co to mogła być za młoda dziewczyna? muszę napisać do Aimégo, postarać się z nim zobaczyć; a potem sprawdziłbym jego zeznania w rozmowie z Albertyną, wyciągając ją na słówka. Na razie, przekonany że to musiała być kuzynka Blocha, poprosiłem Blocha (nie rozumiejącego zgoła w jakim celu), żeby mi bodaj pokazał jej fotografję