Stara kobieta, milcząc już, drzwi zamknęła i wzięła dziecko za rękę.
– Czego ty tu przyszłaś tak późno w nocy? – zapytała.
Długo nie było odpowiedzi. Po chwili dopiéro dziecko odpowiedziało z cicha:
– Wyrzucili.
– Aha! – przeciągle rzekła kobieta i, usiadłszy na kuferku swym, patrzała na dziecko.
– Wyrzucili cię! – powtórzyła, – a któż cię wyrzucił?
– Pan! – odpowiedziało dziecko.
– Pan! to znaczy Jakób, obrzydłe pijaczysko to, co tu po nocach takie hałasy wyprawia. Bił żonę? co?
– Bił! – potwierdziło dziecko i zaszlochało.
– No proszę! bił znowu! a to kiedyś kryminalista będzie z niego, ani chybi! a ciebie wziął i tak bez ceremonii za drzwi wyrzucił, na deszcz, chłód i noc! Zkąd-że ci znowu przyszło do głowy przyjść do mnie? Ot, pewno dlatego, żem ci tam onegdaj chleba odrobinę dała. No, a chcesz teraz mleka?
– Chcę, – głośniéj daleko, niż wprzódy, dziecko odrzekło.
Stara pochyliła się i wydobyła z pod stołu mały garnek, przykryty papierem. Podała go dziecku.
– Wypij połowę, – rzekła, – a resztę ja jutro sama na śniadanie wypiję. No, – dodała, – i tobie téż dam trochę!
Dziecię piło chciwie, lecz gdy dosięgło połowy zawartości garnuszka, stara mu go z rąk odebrała i znowu schowała pod stół.
– Czegóż tak trzęsiesz się cała, jak-byś miała febrę, hę? czy ci zimno? Czy to innego oddzienia nie masz, tylko ot tę koszulinę? – pytała się stara.
– Nie masz, odpowiedziała Julianka.
– No, to już ja ci z pewnością nie dam, bo mi ot téż ostatni łachman drze się na plecach. Tylko tam jeszcze jest jakaś szmata…
Ściągnęła z łóżka chustę dużą, podartą, istną szmatę, i owinęła nią, spowiła w nią prawie, dziecko. Potém zaprowadziła je do kąta, pomiędzy piecem i ścianą.
– Teraz usiądź tu, albo połóż się i śpij. Ot! chustkę mi tylko moję zabrałaś i nie będę miała czém okryć się w nocy… chyba tym oto szlafrokiem… no, śpij spokojnie… Jakób tu nie przyjdzie.
Julianka usiadła, ale, pomimo zmęczenia się, nie usypiała, lecz patrzała na nową opiekunkę swą, która siedziała znowu na skrzyni, robiła już swą siatkę i wciąż mówiła:
– A ja tu jeszcze kawałeczek siatki zrobię… nie późno… nie późno… jedenasta godzina nie biła jeszcze na farnym zegarze, a do jedenastéj trzeba zawsze robić siatkę, nie co innego… włóczkowe roboty robią się w dzień, bo oczy więcéj męczą… oj! oczy! oczy uciekają!
Westchnęła i spojrzała ku kątkowi, w którym siedziało dziecko.
– Nieboractwo! ten drągal Jakób do kryminału kiedyś pójdzie, a i syn jego kryminalistą będzie, ani chybi! jabłko od jabłoni… Kamienie mi tu śmié rzucać przez okno! Patrzcie go! gdyby tak trzydzieści lat temu, kazała-bym mojéj służbie złapać łotra i dobrze go skarcić… moja służba! oj! była kiedyś, była! ale już dawno jéj niéma! ktoby się był spodziewał…
Przy ostatnich wyrazach fałdy czoła jéj tak podniosły się w górę, jakby ogarnięte były niezmierném zdziwieniem, a pasma siwych włosów żałośliwie opadały na nie.
W tém, kędyś, w dalekim środku miasta, kościelny zegar wybijać począł godzinę. Stara kobieta wyciągnęła w górę cienki, biały palec, i liczyła:
– Raz! dwa! trzy! cztery!
Gdy wyrzekła jedenaście, zegar bić przestał. Wstała i składać poczęła swą robotę.
– Dawniéj siedziało się do pierwszéj i do drugiéj po północy w salonie… z gośćmi… Salon! oj! oj! był kiedyś, był! ale dawno go już niéma… jest za to ta oto klitka!… kto-by się, był spodziewał! – Zdjęła okulary i mrugała powiekami. – Żeby tak dawne oczy moje, wyszyła-bym dywan taki, jak był ten, co przed kanapą moją kiedyś leżał! Ot, wzięła-bym za niego pieniędzy gmach, ale oczy… oj! oj! są jeszcze, są, ale już uciekają… a jak do reszty uciekną…
Tu nietylko zmarszczki czoła jéj poruszały się żwawo, ale i głowa cała trząść się zaczęła, tak zupełnie, jak gdyby przepowiadała, że coś strasznego, okrutnie strasznego stać się musi, gdy oczy do reszty uciekną.
Gasząc lampkę, szeptała: „Kto się w opiekę poda Panu swemu”, a potém, wśród ciemności, kładąc się na zaledwie przykrytéj słomie, wymówiła jeszcze parę razy:
– Kto-by się spodziewał? kto-by się kiedy tego spodziewał!
W kątku, pomiędzy piecem a ścianą, gorączkowo i niespokojnie śpiące dziecko zaszeptało:
– Wyrzucili!…
Nazajutrz Julianka, wnet po otworzeniu oczu, zaśmiała się głośno i srebrzyście. Co obudziło śmiech jéj? Któż wié? to może, co sprawia, że o dnia brzasku śpiewają ptaki, i że złoty owad wesoło brzęczy, wieszając się w zaraniu na promieniu słońca.
Promień wschodzącego słońca zaglądał w okno izdebki i ślizgał się po siwych włosach małéj staruszki, która, drobne, suche ręce swe nabożnie splotłszy, przez małą szybę patrzała ku górze i pół-głosem mówiła: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.
Usłyszawszy śmiech dziecka, powiedziała: „Amen, “ i odwróciła twarz ku izdebce.
– Obudziłaś się! – rzekła, – spałaś dobrze? ciepło ci było?
Juliance ciepło było i dobrze w spowiciu, urządzoném ze staréj, grubéj chustki. Siedziała więc chwilę jeszcze w kątku swym, podobna do małéj, nieruchoméj mumijki, z błyszczącemi oczyma i śmiejącemi się usty. Potém zerwała się żwawo i, ciągnąc za sobą chustę, która, rozwinąwszy się, przykrywała już tylko jéj plecy, biegła i wyciągała ręce do podawanego sobie przez starą kobietę garnuszka.
– Napij się mleka, ale i mnie trochę zostaw! – rzekła stara.
Julianka piła; z wyrazu oczu jéj znać było, że dziwiła się bardzo temu, iż pije rzecz tak smaczną.
– A teraz ja! ot, widzisz, to całe moje śniadanie. Połowę go oddam tobie, niech ci na zdrowie służy! dawniéj pijałam herbatę, kawę, albo czekoladę, ale bardzo dawno temu. Teraz kontenta jestem, kiedy mam trochę mleka. Kto-by się był tego spodziewał! No! niéma co! człowiek bywa na wozie i pod wozem! ja na wozie już byłam, spadłam z niego i nigdy już więcéj nie będę; ale ty może jeszcze będziesz, kto wié? mała jesteś, życie przed tobą. Tymczasem nie masz innego odzienia, jak tę oto koszulinę, z któréj dawno wyrosłaś. Kolana ci z pod niéj widać, pfe! to nieskromnie. Trzeba mi tam dla ciebie wyprosić sukienkę jaką starą u moich znajomych państwa.
Mówiąc to wszystko, mała staruszka wkładała na siebie watowany swój zrudziały szlafroczek, i siwe włosy okrywała dziurawym nieco czepcem z białego muślinu.
– Bo widzisz, ja mam dużo znajomych państwa, którym roboty moje sprzedaję… ot tak, chodzę od domu do domu i sprzedaję… po schodach mi ciężko, a na dziedzińcach tych znowu, gdzie jednopiętrowe domy, stoją psiska szkaradne, rzucają się na mnie i drą odzież… jeden mię nawet w nogę ukąsił… opuchła cała i tydzień potém chodzić nie mogłam. Czasem to i gburzyska, te