Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
– Najzupełniej pewien.

      Jednak nie był pewien. Napróżno skupiał uwagę, by wysłuchać pretensyj kupca Hofnagla do kierownictwa rzeźni. Innych interesantów też zbył odłożeniem rozmowy na przyszły tydzień. Tymczasem przez biurko przesuwały się codzienne bieżące sprawy. Było ich więcej, niż zwykle, gdyż Niewiarowicz i Talkowski na ten dzień przekazali mu swoje. Obwozili od rana radcę Gąsowskiego po wszystkich instytucjach miejskich. O drugiej w klubie będzie pożegnalne śniadanie. Murek miał też wziąć w tem udział, lecz pomimo namów Niewiarowicza, postanowił nie iść. I tak musiał ktoś przecie zostać w magistracie, a zaległości Murek nie cierpiał. Pozatem przewidywał, że Junoszyc wkręci się na śniadanie. Z jego tupetem!…

      Przed samą trzecią, zadzwonił do państwa Horzeńskich i dowiedział się, że Nira wyszła na spacer.

      Pani Horzeńska oświadczyła, że sama odradzała córce i dodała:

      – Niechże drogi pan sam jej za to da burę. Nie zapomniał pan o dzisiejszej kolacji? Czekamy.

      Położyła słuchawkę. Zabawna! Czy zapomniał! Od trzech dni o niczem innem nie myślał. Wiedział, że po takiej kolacji w rodzinnem gronie zostawią go sam na sam z narzeczoną, że będzie mógł wycałować jej oczy i usta, i włosy… Może ubierze się w suknię bez rękawów… Wówczas dotyk jej nagich rąk na szyi, na karku… I rozmowa, bez świadków, taka zupełnie inna. O, w tych, niestety, bardzo rzadkich chwilach opadały zeń wszelkie obawy, wszelkie podejrzenia. Jej chłód, niemal wyniosłość, z jaką odnosiła się doń przy ludziach, zdawał się wtedy uzasadniony i nieważny, choć tak go przerażał.

      Nie był bynajmniej przekonany, o szczerości pana Horzeńskiego i jego żony. Ich serdeczność, jeżeli nie polegała wyłącznie na przestrzeganiu form towarzyskich, miała zapewne podłoże wyrachowania. Bądź co bądź, wydawali córkę za człowieka porządnego, wykształconego, zajmującego poważne stanowisko. Za człowieka, który rozporządza wcale nie bylejakim dochodem i w dodatku ma przed sobą nienajgorsze perspektywy. Na początku znajomości starzy Horzeńscy, liczyli prawdopodobnie i na Fastówkę. W ich fatalnem położeniu finansowem zakupienie tego przylegającego do miasta folwarku przez magistrat, lub przebicie ulic i kanalizacji w tamtym kierunku, było zbawieniem. Zapewne spodziewali się, że Murek żeniąc się z ich córką, przeprowadzi w magistracie tę sprawę, że będzie wolał tanie morgi teściów zamienić na metry, na drogie place, niż przygotować się na to, że wcześniej lub później trzeba będzie rodzinę żony utrzymywać z własnej pensji.

      Dr. Murek wolał jednak tę drugą ewentualność. Rozplanowanie miasta w kierunku błotnistej i malarycznej Fastówki byłoby – w jego pojęciu – nadużyciem, do którego nie był zdolny i tak rzecz postawił odrazu.

      Sama Nira nie interesowała się tem wcale i Murek był przeświadczony, że w żadnym razie w ich wzajemnem uczuciu motyw finansowy nie odgrywa żadnej roli. Więcej. Już w samym fakcie, że ona, nosząc nazwisko Horzeńskich nie wolna od różnych kastowych przesądów i snobizmów, zdecydowała się na małżeństwo z synem prostego chłopa – już w tem była gwarancja wartości jej uczuć. Kochała go niewątpliwie. Oczywiście, po swojemu i zapewne nie tak bezgranicznie, jak on ją kochał, zapewne w jej miłości było więcej rozwagi i spokoju, niż onby tego pragnął, lecz dość, by mógł być pewny tej miłości.

      Dr. Murek odłożył pióro i zamyślił się. W gabinecie aż dzwoniła cisza. Tylko gdzieś w odległym korytarzu słychać było tupot szybkich kroków. Godziny urzędowe skończone. Wstał i powoli zamykał szuflady biurka, później szafy z aktami, poprawił nogą zgięty róg łowickiego kilimu i uchylił okno. Deszcz zmieszany ze śniegiem, siekł ukośnie, w dalekiej perspektywie ulicy Kraszewskiego jarzyła się neonowa reklama kina Glorja. Lampy w cukierni Kesla naprzeciw świeciły blado. Latarń jeszcze nie zapalono. Przesunięcie o kwadrans pory latarń dało w elektrowni przeszło dwanaście tysięcy oszczędności… Odwrócił głowę, by jeszcze raz przyjrzeć się z upodobaniem graficznym wykazom, rozwieszonym na ścianach. Tu jak na dłoni uwidoczniły się skutki jego, jego własnej pracy.

      Przyszedł tu przed rokiem, nieznany, obojętny, ot, zwykły urzędnik kontraktowy, którego dyplom i świadectwa były nieco lepsze od kwalifikacyj innych kandydatów. Dziś zaś… Pomimo dużej dozy skromności, wiedział, że jest, że potrafił stać się niezastąpionym…

      Przed ratuszem zawarczał motor magistrackiego Forda, trzasnęły drzwi na dole. Prezydent Niewiarowicz wrócił. Widocznie śniadanie skończone.

      Dr. Murek strzepnął z rękawa jakąś nitkę, poprawił krawat i otworzył drzwi. Do gabinetu prezydenta przechodziło się przez buchalterję, przez salę wydziału wojskowego, pokoik sekretarza i poczekalnię. Wszędzie było już pusto, tylko w wojskowym siedział Jarnuszkowski i na rozłożonych ewidencjach robił papierosy.

      Niewiarowicz był już u siebie. W gabinecie, jak zwykle, zapalił wszystkie światła, że aż raziło w oczy.

      – U pana prezydenta – zaczął żartobliwie Murek – zawsze jasno, jak w sali operacyjnej.

      Niewiarowicz zerknął nań spod grzebieniowatych czarnych brwi, chrząknął i lewą ręką pomacał się po gładko wygolonym podbródku. Jak po każdem przyjęciu, miał trochę zaczerwieniony nos i jeszcze puszystszą strzechę siwych włosów.

      – Jakże się odbył bankiet? – zapytał Murek.

      Spodziewał się barwnego i dowcipnego sprawozdania, paru złośliwości pod adresem starosty i generała Zagajskiego, no, i dokładnego rejestru potraw.

      Niewiarowicz jednak mruknął niechętnie:

      – Tak sobie.

      – Wojewody nie było?

      – Był.

      – Miał przecież wizytować błotowicki powiat?

      Niewiarowicz wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. To już zastanowiło Murka:

      – Pan prezydent miał może jakieś przykrości?

      – Ja?… Cóż znowu – niepewnym tonem mruknął prezydent i nagle zirytował się: – A cóż to panu przyszło do głowy indagować mnie? Hę?

      – Ależ, panie prezydencie?!… Ja wcale…

      – Przykro mi, lecz muszę panu, panie doktorze, zwrócić uwagę, że wtrąca się pan do spraw, które nie mają nic wspólnego z pańskiemi obowiązkami urzędowemi. Tak! Właśnie to chciałem podkreślić.

      Sapał i marszczył brwi, wreszcie zerwał się i zaczął chodzić po pokoju.

      Murek szeroko otworzył oczy. Odkąd znali się, odkąd pracował z Niewiarowiczem, z tym człowiekiem życzliwym, grzecznym i lojalnym, nie słyszał od niego ani takiego tonu, ani takich słów. Lubił go właśnie za tę dobroć, za gładkość obejścia, za zgodność usposobienia, która często – niestety – posuwała się aż do ustępstw nielicujących z prezydencką powagą. Pomimo to cenił go, jako szefa, zachwycał się nim, jako rzeczywiście wspaniałym mówcą: żadna uroczystość w mieście nie obyła się i obyć się nie mogła bez mowy Niewiarowicza. Umiał wzniecać entuzjazm, rozweselać, a nawet wyciskać łzy z oczu słuchaczy, a chociaż trochę przeciągał dawnym petersburskim akcentem i zrzadka posługiwał się rusycyzmami, wynagradzał to dynamiką głosu, szlachetnością urody i szczerością wyrazu. Czynny, ruchliwy, należał do wszelkich związków i stowarzyszeń, nie cierpiał samotności, prowadził wraz z żoną dom szeroko otwarty, bridżujący, tańczący, zawsze gotowy na przyjęcie gości.

      – Trzeba żyć z ludźmi – lubił życzliwie pouczać Murka – ty ludziom, ludzie tobie. Tak! Tak, mój doktorze!

      Sam też wprowadził Murka do miejscowego towarzystwa, lansował go, chwalił, reklamował, ba, obiecywał szczególniejszą protekcję w Warszawie. Murek zaś wiedział, że obietnice te nie są gołosłowne, brat bowiem Niewiarowicza zajmował