Po takiej pogadance występowali kolejno interesanci, w zwięzłych słowach przedstawiali swoją rzecz, a wojewoda natychmiast wydawał decyzję, którą stojący za nim sekretarz zapisywał w notesie. W szczególnie rzadkich wypadkach wyznaczano powtórne posłuchanie w cztery oczy w gabinecie.
Podczas przyjęć pod lipą za okalającym ogródek parkanem gromadziła się zwykle spora liczba mniej zajętych obywateli, przeważnie młodzieży starozakonnej, którą w razie niesfornego i hałaśliwego zachowania się, rozpędzali dwaj dzielni policjanci. Z drugiej strony, w gęsto obsadzonych oknach gmachu wojewódzkiego, widniały rozradowane i uśmiechnięte twarze personelu urzędniczego.
Po wysłuchaniu ostatniego petenta wojewoda dawał znak i dwaj inni policjanci obchodzili półkole z dwoma w drzewie rzeźbionemi pudłami, częstując wszystkich papierosami, przyczem wojewoda bacznie przestrzegał, by nie ominięto nikogo.
W zimie z konieczności cały cercle przenosił się do wielkiej sali wewnątrz gmachu, gdzie patryarchalną lipę zastępowała nieco wyleniała palma. To już było nie to. W zimie też wojewoda w gorszem bywał usposobieniu. Zamiast kremowej, czesuczowej marynarki lub siwej samodziałowej kurty i długich, palonych butów, zjawiał się w zwyczajnem ubraniu, bez sękatej laski, którą postaroświecku można było, wbiwszy ostrym końcem w matkę-ziemię, podeprzeć się z biodra, a przedewszystkiem bez nastroju. Brak szerszego audytorjum i fatalna akustyka wysokiej, niemal kościelnej sali sprawiały, że zbiorowe posłuchania przypominały raczej równie dawnowieczną, lecz mniej atrakcyjną publiczną spowiedź powszechną. W dodatku i policjanci nie zawsze zdążyli tu na czas pozdejmować, lub poodwracać do ściany tabliczki z napisami: „Palenie surowo wzbronione”.
Toteż i petentów w zimie bywało mniej, niż zazwyczaj. Murek zastał w sali sześć osób, a po nim przyszły tylko cztery. Znał prawie wszystkich. Było kilku ziemian z odleglejszych powiatów, błotwicki hotelarz Majeran, osadnik wojskowy, kapitan Dorsz, dwaj chłopi w kożuchach i jakaś paniusia w wypłowiałem paletku i staromodnym kapeluszu.
Dr. Murek liczył na to, że wojewoda po znajomości nie odmówi mu osobnej audjencji. O to też tylko chciał prosić. Wyłuszczenie podobnej sprawy przy wszystkich byłoby niemożliwością. Wiedział jednak, że trafiwszy na zły humor wojewody – nic nie wskóra.
A wojewoda, jak na nieszczęście, wszedł pochmurny i zamyślony. Zdawał się nikogo nie spostrzegać, chociaż rzucił swoje głośne: „Witajcie”. Mruknął odniechcenia kilka zdań o mrozie i kradzieżach w lasach państwowych, paru słowami załatwił się ze zbrojeniami morskiemi Japonji i przystąpił do wysłuchania petentów. Na pierwszy ogień poszła paniusia, której chodziło o jakieś komplikacje z wdowią rentą inwalidzką, po niej hotelarz skarżył się na przodownika, który go gnębi mandatami karnemi, gdyż „ma ciągłe przyczepienie do mojej rodowitej żony, a una nie może na to patrzyć spokojnie”. Wśród ogólnej wesołości, wywołanej tą romantyczną historją, sekretarz zanotował krótką decyzję: „Dochodzenie dyscyplinarne. Przedłożyć”. Jeden z chłopów prosił o ulokowanie w szpitalu brata, „który jest warjant”, drugi „dopraszał się łaski, żeby pan prezydent, albo jaki minister trzymał do krztu trojaczki, co się mojej babie przytrafiły”. Jedni przyszli ze skargami, inni z prośbami, inni z projektami.
Murek rozmyślnie uplasował się ostatni w półksiężycu i gdy przyszła nań kolej szybko wyłożył swoją prośbę, mówiąc wyraźnie, dobitnie, tonem żołnierskiego meldunku. Wojewoda Łęk-Dornicki cenił w podwładnych taki ton i ilekroć w ten sposób doń się zwracano, zaraz przechodził na „wy”, co było oznaką większej konfidencji z podwładnym. Dr. Murek zresztą sam lubił tę formę, przypominającą wojskowy ład, karność i poczucie hierarchji. Nieraz, jako gospodarz Świetlicy, jako delegat zarządu tej czy innej organizacji społecznej, lub już całkiem służbowo, w charakterze reprezentanta magistratu, miał możność stykania się z wojewodą, którego poważał, szanował i podziwiał, jako znakomitego administratora, dygnitarza łaskawego, lecz pełnego dostojeństwa, człowieka z otwartą głową, tępiącego nadużycia i biurokratyzm. Wojewoda bowiem słynął, jako pogromca formalistyki biurokratycznej i sam przy lada okazji to podkreślał.
Wysłuchawszy Murkowego meldunku, podniósł wysoko brwi i przechylił głowę:
– Nie widzę powodu, by robić wyjątki. O co panu chodzi?
– Sprawa ściśle osobista, panie wojewodo – resztę oddechu wydobył z siebie Murek, zbity z tropu tem, że wojewoda zwrócił się doń „per pan”.
W głosie wojewody zabrzmiało zniecierpliwienie:
– Każdy ma sprawę osobistą. Słucham?
Murek czuł krople potu występujące na czoło. Jedno nieszczęsne słowo i wszystko przepadło.
– Ale tu… tutaj… jest podłoże polityczne…
Wszyscy nastawili uszy, lecz wojewoda bez namysłu kiwnął głową:
– Dobrze. Za… – spojrzał na zegarek. – Za dwadzieścia pięć minut wezwie pana do mnie pan sekretarz. A teraz proszę, kochani państwo, papierosika!
Dwaj policjanci kopnęli się żywo, obnosząc pudła z papierosami. Murek swego długo nie mógł zapalić, bo ręka mu drżała. Gdy jednak ściśle w określonej minucie wprowadzony został do gabinetu, zdążył się już uspokoić.
– Proszę siadać i mówić – wskazał mu miejsce wojewoda.
Murek niemal napamięć miał przygotowaną swoją skargę. Zwolniono go bez podania powodów, a tymczasem głośno mówi się, że zarzuca mu się nieprawomyślność. Otóż jest to niecne oszczerstwo. Murek w ciągu całego swego życia nie zrobił nic, coby mogło nasunąć cień podobnego podejrzenia. Wszystko da się sprawdzić, zbadać, przeprowadzić najdrobiazgowsze śledztwo. Murek błaga o to, jak o łaskę. I nie zwraca się do pana wojewody, jako do reprezentanta władzy, lecz jako do najwyższego autorytetu moralnego…
Wojewoda słuchał uważnie i cierpliwie. Gdy Murek skończył, wojewoda uderzył dłonią w biurko:
– Dobrze, panie doktorze. Powiem panu, że i ja słyszałem o tych zarzutach. Ale nim cośkolwiek postanowię, chcę wiedzieć prawdę. Czy może mi pan dać słowo honoru, że oskarżają pana niesłusznie?
– Daję słowo honoru, panie wojewodo – powiedział uroczyście Murek, unosząc się z krzesła.
– Dobrze. Wierzę panu. A teraz proszę uważać. Niemogę rozkazywać prezydentowi Niewiarowiczowi w kwestjach personalnych. Nie mam prawa. Nie mogę też prywatnie naciskać go w pańskiej sprawie, bo sam wykorzeniam protekcję. Ale obowiązek mi nakazuje wyświetlić rzecz całą. Słusznie i trafnie zauważył pan, co jest świadectwem pańskiego państwowego myślenia, że Prezydent Rzeczypospolitej, mianując mnie wojewodą, w imieniu narodu i państwa złożył w moje ręce nie tylko władzę, lecz i autorytet moralny. Otóż, jako stróż moralnych dóbr narodu i państwa na swoim odcinku, winienem dbać, by nie została zmarnowana część tych dóbr, jednostka wykształcona, uczciwa i pożyteczna. Zrozumiano?
– O panu, jako o urzędniku i jako o człowieku, miałem najlepszą opinję. Zdolnych, uczciwych i przydatnych ludzi jest mało, bardzo mało i społeczeństwu, narodowi, państwu brak ich ciągle. Nic dziwnego, w dziedzinie materjału ludzkiego prowadzi się gospodarkę rabunkową. Ra-bun-ko-wą! A to jest najgorsze szaleństwo. Ludzi odpowiednich wyrzuca się na bruk, a idą w górę lizusy, hemoroidziarze i inne pierdzistołki. Administracja, skarbowość, samorządy, wszystko obsadzone jest nie ludźmi z męską inicjatywą, lecz kastratami, eunuchami, niezdolnymi do twórczego, radosnego rozmachu. A państwo nie może zmienić się w rupieciarnię paragrafów, biurokratyczną łamigłówkę, w ciuciubabkę dla pierdzistołków, w której każdy z za swego papirku pokazuje drugiemu język i woła „akuku”. Zawsze to mówię. Ale