Capreä i Roma. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
im, żem chory, że nie przyjmę nikogo, nikogo widzieć nie chcę, że teraz nie mogę przybyć do Rzymu, a los rodziny Sejana w ręce senatu oddaję… Chcę spoczynku, wytchnienia, bom stary już i wycieńczony.

      – Senat prosi twych rozkazów!

      – Niech czyni co chce… Na bogi wielkie! jam już starzec bezsilny, słabemuż to cieniowi człowieka rozkazywać im i uczyć co czynić mają? Wracaj do Rzymu, powiedz, żeś słyszał milczenie moje, przerwane błaganiem o spoczynek… nic więcéj…

      Chwilę jeszcze stał we drzwiach Lacon, ale zachmurzone oblicze pana i spuszczone uparcie oczy, zmusiły go odejść nareszcie. Pożegnał Cezara nie odzywającego się więcéj, podniósł zasłonę i wysunął się po cichu.

      O kilkadziesiąt kroków w portyku, już nań Nerwa, Priscus, Atticus, Aster i Cajus Caligula, oczekiwali, niecierpliwi posłyszeć co zaszło w stolicy. Śmierć Sejana już ich była doszła przez ludzi, którzy Lacona przywieźli, i wielką, zwłaszcza w Cajusie, rozbudziła radość; on też piérwszy zbliżył się do dowódzcy straży z twarzą wesołą i powitał go, domagając się wieści.

      Wkrótce po całéj wyspie opowiadano szydersko o zgonie, wczoraj na szczycie władzy stojącego, ulubieńca, i nikt nie zapłakał po upadłym.

      XII

      Przeistoczona na rodzaj rozkosznego więzienia, Capreä była jedną willą Cezara, cała służąc mu do jego rozkoszy i zabawek okrutnych; wypchnięta z niéj ludność grecka i italscy przybysze, (którzy tu dawniéj po Teleboach i Oskach zamieszkiwali, zmieszani z niemi jedną stanowiąc całość), kryli się opodal od Cezarowych mieszkań, tuląc do brzegów morza lub w dzikie i nieprzystępne ustronia. Miejsce ich teraz zajmowały straże wybrane, które pod dowództwem Macrona otaczały Tyberyusza; dziewczęta Priscusa, chłopcy, których coraz nowe przywożono zasiłki do tajemniczych zakątów rozpusty, niewolników i sług pańskich ciżba.

      Codzień niemal nowe dla zużytego i bezsilnego starca wymyślano rozrywki, mieniając miejsca, ludzi, przedmioty, aby dziwaczne obudzić i nasycić zachcenia, aby dobyć zeń iskrę gasnącego życia. Często Priscus rozpaczał, iż już nic dlań wymyśleć nie umiał i w naturze nie znajdował nowego. Porywano z łona rodzin upatrzone dziewczęta i chłopców, a nawet dzieci maluczkie na sprośne zabawki starca; nie bronił ich ród, pochodzenie, wiek, ani płacz matek, ani rozpacz mężów, ani zaklęcia i prośby. Priscus plądrował bezkarnie po Surretyńskich brzegach, w Campanii i Lucanii…

      Przerażona ludność wybrzeżów kryła się przed okiem tych wysłańców, którym się niczém okupić nie było można; a bliżsi i więcéj wystawieni na gwałty podobne mieszkańcy Caprei kryli się z czcią i życiem, nocą ledwie ośmielając wydobyć się z kryjówek, by nędzny pokarm zdobyć w morzu lub wygrzebać z ziemi.

      Szczęściem, samo położenie wyspy najeżonéj stromemi skałami, po których tylko przywykli do nich mieszkańcy i kozy przedzierać się umiały – broniło ich od napaści Tyberyuszowych szpiegów. Mizerne schronienia tych ludzi wieszały się jak gniazda ptasze na niedostępnych wierzchach, u ścian kamiennych, w grotach, których wnijścia osłaniano starannie, – w powietrzu i nad ziemią.

      W stronie przeciwnéj przylądkowi Minerwy, na drugim wyspy krańcu, zwróconym na morze szerokie ku Posidonium, w najpuściejszym kącie, jeden z wierzchołków rozdwojonych skał olbrzymich, krył właśnie w sobie takie schronienie, na wyspie nawet saméj mało komu znajome.

      Szczelina, w któréj zasiadł ten domek kamienny tak była zatajoną przed oczyma ludzkiemi, a ścieżka wiodąca do niéj tak niebezpieczna i niedostrzeżona, że trafić przypadkiem było tu prawie niepodobna.

      Kozy tylko wskakiwały na ten wierzchołek i spuszczały się za najmniejszym szelestem w zieloną dolinkę a raczéj krater kamienny, który to gniazdo okrywał.

      Tu przyczepiony był do boku skały domek z kamienia, prosty, tuskańskiéj budowy, tak okryty liśćmi bluszczu i winną macicą, osłoniony starém ogromném drzewem figowem i kasztanami, że go z blizka nawet dostrzedz było trudno, bo barwą kamienną uwodził. Maleńki taras z brył kamieni dzikich nieco wystawał u wchodu, a osłaniający go murek zakrywał nawet nizkie drzwi, któremi się do ciasnego atrium wchodziło. Żadnego zresztą okna na zewnątrz nie miały ściany.

      Ścieżka, która prowadziła do tego zakątka, tak kręto biegła po skalistych, nie kutych, ale przez samą naturę przysposobionych stopniach, tak często przechodziła zarosłe trawą żółtą przestrzenie, że śladu jéj nie mógł dopytać nieświadomy téj kryjówki…

      Niewielka dolinka, ukryta pomiędzy skałami, obejmowała tylko ogródek zasadzony warzywem, trochę latorośli winnych, kilka drzew oliwnych z porozpękanemi pniami i cysternę wyżłobioną starannie w twardéj opoce. Stado kóz na pół dzikich zdawało się tu mieszkać same, a za najmniejszym popłochem, zeskakiwało z wyżyn w tę głębinę i biegło się ukryć w nakrytéj kamieniem grocie, będącéj zwykłym onego przytułkiem.

      Właśnie gdy w południe przywiezione z Rzymu wieści zajmowały Tyberyusza, Hypathos, mając chwilę wolną, wybiegł z willi Jowiszowéj, nie spytawszy się nawet o pozwolenie Priscusa. Czy rachował na to, że Cezar nie zażąda go tak rychło i szukać nie każe, czy obojętnym był na skutki swojéj wycieczki, dość że przywdziawszy suknie ciemniejsze, penulę z kapturkiem i koturny na nogi, nie wielką kamienną drogą, ale ubocznemi ścieżynkami udał się w głąb wyspy. Znały go nadto dobrze straże jako ulubieńca Tyberyuszowego, by mu kto z nich śmiał stanąć na drodze; myślano może zresztą, że upatrzone gdzie miłostki ciągną pięknego chłopaka i nikt mu w jego wycieczce nie myślał przeszkadzać… Niewolnicy tylko z uśmiechem spójrzeli, jak pośpiesznie gnał w najodludniejszą część wyspy.

      Jakkolwiek chłopię rozpieszczone było i osłabłe miękkiém życiem, znać dawniéj przywyknąć musiało do spinania się po tych górach, do czepiania po stromych skałach, bo nie szukając dróg wygodnych, zdało się owszem jak najdziksze wybierać.

      Dzięki téj zręczności i chyżemu biegowi, Hypathos wkrótce dostał się na przeciwny brzeg wysepki, na którym znajdowała się opisana przez nas kryjówka, i cały zadyszany, przypadł w dolinę, oglądając się, czy kto kroków jego nie śledzi. Ale cisza głęboka panowała dokoła, spłoszył tylko owe kóz stado i dolinę znalazł pustą…

      Szelest kroków jego i przedzieranie się przez gałęzie, wkrótce jednak wywołało z wnętrza domku młodego mężczyznę, który ostróżnie z za muru głowę ukazawszy, gdy Hypathosa postrzegł, wychylił się ku niemu cały przez kamienną zagrodę i powitał go radośnie nieznanym tu językiem.

      Chłopak poskoczył ku niemu z gorącym uściskiem i łzami na oczach.

      Ten, który wyszedł na jego spotkanie, odziany był, jak wszyscy wyspy mieszkańcy, ubogo, jak wieśniacy, w suknię chlaena zwaną i sandały; ale twarz jego zdradzała jakieś pochodzenie obce, nie tutejsze… Nie był tak piękny jak Hypathos, daleko odeń starszy, a przecie do niego podobny. Czarny włos takiż, lecz niestarannie utrzymany i pyłem okryty, spadał mu na ramiona, podstrzyżony, by w pracy nie przeszkadzał – oczy miał czarne i ogniste, a gęsta broda ciemna spływała na pierś opaloną. We wzroku jego ten sam był wyraz smutku i ucisku, a zarazem dumy jakiéjś wewnętrznéj, która na czole chłopięcia jaśniała, gdy go pieszczoty Cezara nie okrywały sromotą.

      Padli sobie w objęcia, długo słowa prawie przemówić nie mogąc, a milczący uścisk połączył ich obu, aż Hypathos piérwszy wyrwał się z niego, i siadając na chwiejących stopniach, które do tarassu wiodły, zakrywszy twarz końcem szaty, począł gorzko płakać.

      – Cóż ci to dziécię moje, bracie najmilszy?