Brühl, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
ochota do rozpowszechniania rzeczy, którą ja wykupuję i niszczę?

      – Lecz czyż pewno?

      – Hennicke da wam spis osób.

      – To już wcale co innego – przerwał Sułkowski – to fakt, i chociaż ja go sobie tłumaczę więcéj jego niechęcią dla was, niż dla mnie, zawsze i mnie to dotyka.

      – Tak jest – potwierdził Brühl. Powiem wam szczerze, kazałem w jego mieszkaniu potajemną zrobić rewizyą. Jeśli się tam znajdzie zapas medalów, mam go za ich autora i proszę was, aby mu to bezkarnie nie uszło.

      Wam – dodał, rozgorączkowując się niby Brühl – obojętną to być może rzeczą, ale dla maleńkiego jak ja człowieczka…

      Sułkowski się zmarszczył.

      – Watzdorfa nigdybym nie sądził zdolnym do takiéj nikczemności.

      – Przekonacie się – kończył minister. Jeśli dowody będę miał w ręku, w takim razie nie chcę nic u królewicza wyjednywać bez was, nic sam przez się czynić, o nic bez waszéj wiedzy prosić; ale z góry was błagam: tego płazem nie puścimy. Na Koenigstein…

      Zamyślił się Sułkowski.

      – Szkodaby mi go było – rzekł – lecz jeśli się okaże jawnie winnym…

      – Ja królewicza o to prosić i mówić mu o tém nie będę – powtarzam – was proszę, wy czyńcie: jam wasz sługa i pomocnik, ja sam przez się niczém nie jestem i być nie chcę, tylko pomocą Sułkowskiego, jego podręcznym…

      Skłonił się, Sułkowski wziął go za rękę i rzekł z dumą sobie właściwą:

      – Przyjaciela chcę miéć w was, tylko przyjaciela, mój Brühl, a z méj strony służyć wam będę po przyjacielsku. Wy mi jesteście potrzebni, ja wam się téż przydam.

      Ścisnęli się serdecznie; Brühl z wielkiego wzruszenia, które było znakomicie odegrane, pocałował go w ramię.

      – Słuchajże Brühl, jak przyjaciel ci to mówię: wiele osób wié, że Watzdorf się kochał w Frani; jeśli go dlatego chcesz oddalić, nie na mnie, ale na was krzyczéć będą.

      Brühl odskoczył aż z podziwu udanego.

      – Ale mój hrabio – krzyknął uderzając się w piersi – ja nie jestem nic a nic, a nic zazdrosny, alem o honor pana, o wasz i o mój, troskliwy…

      Dziś – dodał – zaczepiają nas i otarli się o tron, jutro ośmieleni na sam tron się rzucą i na najdroższego nam pana. Trzeba swawoli zapobiedz, bo nic świętego nie będzie.

      – Masz słuszność – zimno odparł Sułkowski – ale winy trzeba dowieść.

      – Oczywiście – dorzucił Brühl, chwytając za kapelusz, i począł się żegnać.

      – Ale spotkamy się przecie…

      – Tak, na strzelaniu – rzekł Brühl – królewicz potrzebuje rozrywki. Bądź co bądź, należy mu ich dostarczyć… namiętnie strzelać lubi. Przecież to tak niewinna zabawa…

      Brühl pośpiesznie zabierał się do wyjścia, jakoż nadchodziła godzina, w któréj dwór miał się udać do bażantarni, gdzie tarcze przygotowano. Nie chciano urządzać tego rodzaju zabawy w zamku, aby zachować jeszcze resztkę pozorów żałoby.

      W bażantarni, lasku poblizkim Drezna, w którym już stało kilka domków i pałacyk za Augusta II zbudowany, dwór się bardzo często zabawiał. Przepyszne aleje z lip, ogromne buki i dęby, całe posągów szeregi, stawek wykopany świeżo, czyniły to miejsce jedném z najwdzięczniejszych w okolicach Drezna. Niespełna pół godziny drogi dzieliło je od stolicy. Ogród dziki w pośrodku, w którym i amfiteatr był urządzony, opasywał zewsząd gęsty las odwieczny. Wśród niego gdzieniegdzie stojące posągi i ogromne wazy marmurowe wytwornie rzeźbione, cudnie wyglądały na ciemnéj drzew zieleni. Woń świeżo rozwitych drzew, cisza dokoła, klomby kwiatów, łąki szmaragdowe ubierały to zacisze.

      W amfiteatrze urządzono do strzelania tarcze. O. Guarini nie kontentując się tém, co tam przygotują łowczy i myśliwski dwór króla, znając charakter Fryderyka, chciał mu tu uczynić niespodziankę i od rana się nad nią krzątał. Trzymano ją w jak najgłębszéj tajemnicy. Nieopodal od amfiteatru z tarcic wystawiono szałas, przy którym stała straż, nie dopuszczająca doń nikogo; zawierał w sobie tę tajemnicę Ojca Guariniego. Trzy razy tego dnia z rozmaitemi pudłami przyjeżdżał jezuita i za każdym razem on, i kilku pomocników siedzieli tam dosyć długo. Twarz Ojca nabrała po południu, gdy raz ostatni tu przybył, wyrazu zadowolenia i źle tłumionéj uciechy. Próżno okrywał się powagą swojego stanu, oczy mu się śmiały mimowoli. Znać już wszystko gotowém być musiało, bo Pater założywszy ręce w tył, przechadzał się spokojnie, po wiodącéj do amfiteatru uliczce, gdy na placyku około pałacu turkot się dał słyszéć. Ekwipaże dworskie jeden za drugim, poprzedzane lauframi, z hajdukami i lokajami na stopniach z boku i z tyłu, konni kawalerowie, kobiety strojne, wszystko to jedno za drugiém przybywać zaczęło. Królewicz wiódł pod rękę żonę, która go zwłaszcza przy zabawach i gdziekolwiek kobiéty znajdować się miały, nigdy nie odstępowała. Kolowrathowa z córką, frejliny, szambelanowie, pazie, dwór cisnął się za królewiczem na wyznaczone sobie miejsca. Sułkowski i Brühl w wykwintnych myśliwskich strojach, szli tuż przy Fryderyku.

      Zawczasu przygotowano sztućce, paziowie, myśliwcy do nabijania i podawania ich stali w amfiteatrze. Właśnie gdy Fryderyk zajmował z widoczną niecierpliwością miejsce swe i strzelanie już się miało rozpocząć, na zielonych wschodkach wiodących z bocznéj uliczki do amfiteatru, ukazał się O. Guarini po cywilnemu (bo często bardzo chodził w tym stroju) z laską w ręku.

      Udawał niezmierne zdziwienie na widok dworu i zbliżył się pokornie do królewicza, choć wesoły żarcik zdawał się ulatywać na jego ustach.

      – A! Najjaśniejszy Panie – zawołał – co ja widzę, strzelanie do tarczy: co za wyśmienita zabawa.

      – Hm? prawda? – śmiejąc się rzekł Fryderyk – ale wy strzelacie do dusz tylko…

      – Zawsze jednak do celu, i to dosyć nieszczęśliwie… rzadko trafiam – westchnął jezuita. – Postarzałem. Tu zaś świetne pewnie będą wyścigi… ale gdzież nagrody?

      – Jakie nagrody? – spytał zdziwiony nieco królewicz.

      – Niech mi Najjaśniejszy Pan daruje – odparł Guarini – po ludzku rzeczy biorąc, tym co najtrafniéj strzelać będą, należy coś w nagrodę i na pamiątkę.

      – O tém nie pomyślałem – zawołał królewicz, obracając się wkoło i szukając kogoś oczyma.

      – Jeżeli mi wolno będzie – przerwał kłaniając się Guarini – to ja zaofiaruję nagród pięć. Wiele nie mogę, ubogi jestem, ale na uciechę mojego najdroższego pana, składam mój maluczki dar u stóp jego.

      Królewiczowi oczy się rozśmiały.

      – No co? co? – zapytał.

      – A! to moja tajemnica! – zawołał Padre – tego wydać nie mogę przed czasem.

      Wskazał ręką na budkę.

      – Nagrody moje tam się mieszczą. Pięć najlepszych strzałów je otrzyma.

      Zakrawało to na jakąś farsę zabawną, bo O. Guarini liczył się do najgorliwszych króla zabawiaczy; silił się często na koncepta niekoniecznie świeże i wymuskane, byle dobroduszny uśmiech wyprowadzić na twarz spokojną milczącego pana.

      – Tom ciekawy – rzekł Fryderyk.

      – Wymawiam sobie tylko – dorzucił O. Guarini – abyś N. P. nie należał do współubiegających się o te nagrody. Nie ma wątpliwości, że tu nikt lepiéj nie strzela, ale