Chata za wsią. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
poranku, gdy Tumry około najcięższéj części swojéj chaty był zajęty, starając się na niéj postawić coś, coby belki i dach zastąpić mogło: ujrzał w brzasku i w mgłach wschodnich zbliżającego się ukradkiem Lepiuka, który podparłszy się na grubym kijsku, zamyślony stanął przy drodze i żarzące gniewem oczy wlepił w pracującego chłopaka.

      – Buduj, buduj – zamruczał nareszcie półgłosem po długiém milczeniu – na głowę twoję, na głowę! Niedoczekanie twoje, żebyś ty tu mieszkał!

      I ze złością dodał głośniéj:

      – Co ty sobie myślisz klecąc ten chlew, słyszysz?

      – Co myślę? że w nim będę mieszkał – odparł spokojnie Tumry nie przerywając roboty.

      – Czegoś ty się tu na swoję biédę przywlókł – dodał stary – po co? Mało ci było świata, słyszysz? hę?

      – A cóż ja wam zawadzam – rzekł cygan – powietrza nie wydycham, wody nie wypiję, chleba nie odjem; stanie ich dla nas wszystkich.

      – Ale dlaczego przyszło ci do głowy przyczepić się do naszéj wioski?

      – Albo wam to co szkodzi?

      – Ej! djabełby cię porwał! nie udawaj głupiego, podchwycił Lepiuk – bo ja nie myślę gadać długo. Ot w dwóch słowach: jeżeli sobie ztąd pójdziesz, gdzie cię oczy poniosą, zapłacę ci za robotę i kupię ten chlew; słyszysz, bylebyś się wynosił nie oglądając; a jak nie…

      – To co, panie gospodarzu?

      – To co! powiem ci tylko, że się tu cało nie osiedzisz!

      – Czémże ja wam szkodzę?

      – Ho! ho! ty lepiéj wiesz za co mam ząb do ciebie, nie potrzeba mówić długo. O Motrunie myśléć tobie wara, z tego nic nie będzie, a ciebie diabli wezmą.

      Tumry umilkł ciosając coś powoli około brzozowéj krzywéj belki.

      – Słyszysz, diabli cię wezmą! – powtórzył Lepiuk, którego zimna krew cygana jątrzyła.

      – Kto to może wiedziéć, kogo Bynk pochwyci! zimno odpowiedział chłopak – zobaczymy!

      – Zobaczymy! I nie chcesz ztąd iść? Mów!

      – Nie pójdę, to darmo, nie pójdę, panie gospodarzu…

      Lepiuk stuknął kijem o ziemię, zgrzytnął zębami, odwrócił się i odszedł szybko.

—–

      W tydzień potém, gdy już się kletka do ukończenia zbliżała, Tumry ze stępioną siekierą puścił się wedle zwyczaju do sąsiedniego kowala i zabawił trzy dni. Powracając marzył i rozpamiętywał o spotkaniu swém ze starym Lepiukiem, o jego groźbach i swoich nadziejach; gdy na zawrocie drogi, gdzie się ukazywało Stawisko, ujrzał na spokojném niebie wieczora wstęgę sinego dymu, unoszącą się w powietrzu… Tknęło go coś, bo ogień zdawał się pochodzić z miejsca, gdzie stała rozpoczęta chata jego; przyspieszył kroku i wkrótce stanął wryty, postrzegłszy, że praca jego była już garścią dymiącego popiołu. Na ziemi widać było żarzące się jeszcze opadłe głownie, stos rumowisk i niedogasłe pożaru ognisko.

      Nie miał siły zbliżyć się Tumry, tak mu pogorzelisko to odjęło odwagę, taką boleść uczuł w piersi; i piérwszy raz od dzieciństwa dwie łzy puściły się mu z oczu czarnych, paląc twarz do nich nieprzywykłą. Stał i patrzał z załamanemi rękoma, przybity, nie wiedząc co począć, nie myśląc, jak obłąkany.

      Ale ta rozpacz niema, straszna, która przejść mogła w szał i zemstę, gdyby z niéj łzy nie trysły, trwała tylko chwilę. Cygan podniósł głowę, westchnął, otrząsnął się i odzyskując przytomność i męztwo, żywym krokiem posunął ku zniszczonéj lepiance.

      Myśl jego zwróciła się znowu ku wytrwaniu i pracy. Com raz zrobił, potrafię i drugi, rzekł w duchu: może łatwiéj, może lepiéj, a na swojém postawię. Niech się Lepiuk wścieka, bo to jego sprawa, ja się nie dam wykurzyć jak pszczoły z ula i komary z izby.

      To mówiąc, zbliżył się pod same pogorzelisko, ciekawém szukając okiem, coby z niego jeszcze ocalić było można; ale ogień nie oszczędził ani patyczka, drzewo spłonęło wszystko i trocha węgla a popiołów dymiła tylko jeszcze. Obejrzał się cygan smutnie i rzucił na ziemię pod gliniastym obrywem, który od ognia wypalony na czerwono, rozpadał się i sypał; zwiesił głowę i zadumał.

      Wtém drogą usłyszał idących ludzi i sunący się po ziemi przewrócony pług, za którym szedł wójt.

      Stary zdala ujrzał przy pogorzelisku cygana, przyzastanowił się, usta otworzył, ale nie śmiał zaczepić, czując co się tam w duszy jego dziać musi.

      Tumry sam zerwał się raźnie i przystąpił do niego.

      – Dobry wieczór, panie wójcie!

      – Oj, niebardzo wam dobry – odrzekł gospodarz powoli z wyrazem litości – coście się to darmo napracowali! Wszystko jedna skra wzięła, i z dymem poszło!

      – Skra temu niewinna, ale ręka czyjaś – odpowiedział cygan z westchnieniem. – A no, cóż robić, toć się dlatego nie obwieszę…

      – A cóż myślicie?

      – Co? – rzekł Tumry spokojniéj – jutro do lasu, i znów się buduję.

      – Czyś ty oszalał! a gdzież ci starczy siły?

      – O! o! jeszcze jéj jest dosyć – zawołał cygan. – Myślę tylko jak się zabezpieczyć, żeby mi znowu mój przyjaciel węgla nie napalił, nim kuźnię postawię – udając żart dorzucił chłopak.

      Wójt ostrożny zamilkł, nie wywołując zwierzeń, ani się rozpytując na kogo padało podejrzenie, choć w tém wątpliwości nie miał, że Lepiuka cygan posądzać musiał.

      – I doprawdy – zagadując ozwał się po chwili – myślicie się na nowo budować? doprawdy?

      – A nie daléj jak jutro – głosem stanowczym rzekł Tumry. – Siekiera ostra, odpocząłem trochę przy kowadle, pójdę w las.

      – Ha! szczęść Boże! – popędzając woły zamruczał wójt, z poruszeniem ramion znaczącém – tęgi z was chłopak, co za szkoda że cygan!

      Ostatnich słów nie posłyszał już Tumry, który powrócił na popielisko, drżącą je rozgarnął ręką i z zanadrzy wyjąwszy kilka kartofli, rzucił je w prysk na wieczerzę, którą one i kawał chleba suchego składać miały. Ale spaliły się kartofle, tak się cygan zadumał znowu, nie myśląc o jedzeniu; a gdy ranek świtał na niebie, wstał złamany i zbity, topór zarzuciwszy na ramię i skierował się ku lasowi.

      Szczęściem dla niego, porąb z którego mu materyał na chatę wyznaczono, nie był bardzo daleko, choć go dwa jary i wzgórza od nadanego gruntu oddzielały.

      Na ścieżce, którą szedł, widne były ślady tylko co zmarnowanéj pracy, przypominające cyganowi krwawy znój jego wczorajszy i dzisiejszy; gdzieniegdzie zeschłe walały się gałęzie, po ziemi kłody ciągnione powyrzynały pasy wyślizgane; tam i sam rzucona wić dębowa zerwana, kawał sznura, odciosany kołek, zatrzymywały idącego Tumry, który je zbierał powoli, myśląc zużytkować. Wczorajszy żal przepalił się już w jego sercu: zastąpiła go silna wola pracy, tłumiąca najskuteczniéj boleści.

      Tak dumając spuścił się w jar nie patrząc przed siebie, gdy go głos znany ocucił.

      – Dobry dzień Tumry, dobry dzień!

      O kroków parę przed nim stała z dwojaczkami w ręku piękna Motruna, któréj czerwone oczy o niedawnych łzach świadczyły.

      – Dobry dzień – z uśmiechem rzekł