Zerknąłem z ukosa na Olgę: dziewczyna właśnie ocierała łzę z policzka. Oho, więc musiało być coś ładnego.
– Piękne! – szepnąłem jej na ucho.
– Podoba ci się? Och, Saszka, tak się cieszę... Naprawdę?
– No pewnie! Normalnie odleciałem pod koniec teraz...
– Tak, aria Vladimira! Cudo, niesamowite!
Oklaski ucichły, kolejny aktor zaczął śpiewać swój kawałek. Ująłem dłoń Olgi, ona zacisnęła palce. Ała, miała krzepę w ręku, nie ma co...
To powinno mi pomóc nie zasnąć.
Nie pomogło.
Kiedy obudziłem się trzeci raz, pomyślałem: dość.
Wywołałem soczewkę bojową, odszukałem dawno nieużywaną opcję, ustawiłem wartość na koma zero zero jeden procent i zatwierdziłem polecenie, które od razu popłynęło do zbiorniczka w prawej ręce.
W moje żyły zaczęła sączyć się czyściutka syntadrenalina.
Świat nagle nabrał wyrazistości konturów, w barwach jak gdyby ktoś podkręcił kontrast i wysycenie. Dźwięki uderzyły mnie całą gamą, a ja słyszałem, czułem każdą osobną nutkę! Nagle do tej pory jednolita ściana muzyki rozszczepiła się na poszczególne cegiełki syntezatorów, mikserów i bardziej tradycyjnych instrumentów.
Aż podniosłem się w fotelu i przymknąłem oczy, gdy głos śpiewaczki napłynął falą, otulił mnie i pogrążył w sobie niczym w ciepłym, przejrzystym morzu.
Płynąłem, unosiłem się zawieszony wśród pływów melodii.
Kiedy utwór dobiegł końca i ludzie zaczęli bić brawo, zerwałem się i zacząłem klaskać tak, że typ dwa rzędy przed nami aż się obrócił, wyszukując wzrokiem, kto tak mocno wyraża swój zachwyt.
– Brawo! – krzyknąłem, a potem zagwizdałem na palcach. – Brawooo...!
– No już, już, Saszka, nie popisuj się.
Spojrzałem na Olgę, nie rozumiejąc. Ludzie zbierali się ze swoich miejsc, kurtyna znów zasłoniła scenę: przerwa pomiędzy dwoma aktami.
– Ej, ale mi się naprawdę...
– Nie wciskaj mi kitu, szary wilku, bo to poniżej twojego poziomu. Przecież wiem, że zaraz sobie pójdziesz i mnie tu zostawisz, więc starasz się nadrobić na zapas.
Potrząsnąłem głową, przewróciłem oczami.
– Olga, naprawdę, naprawdę mi się podobało. Nie okłamuję cię, słyszysz? Nie okłamałem do tej pory i nie okłamię.
Coś się zmieniło w jej twarzy. Rysy pozostały niezmiennie gładkie i delikatne, uśmiech nawet nie drgnął... Ale zimna stal w oczach nagle zamieniła się w coś bardzo puchatego, miękkiego i różowego.
– Saszka, ale... ale dlaczego? – Rozłożyła ręce.
– Bo nie, bo tak sobie postanowiłem. Bo muszę mieć kogoś, komu będę mógł mówić prawdę.
Wzięła się pod boki, przekrzywiła głowę.
– I co, po czymś takim nadal sobie pójdziesz? – zapytała przekornie.
– Pójdę, bo muszę. Szef mi ufa, odbieram jego córkę z hotelu w Zurychu, a to jeszcze dziecko. Ona, w sensie, nie szef.
Wyciągnęła rękę. Kiedy chciałem ją ująć, pacnęła mnie po dłoni.
– Jeszcze czego?! Dawaj mi dane tego apartamentu.
– Co...?
– Dane apartamentu, który dla nas wynająłeś, Saszka. Chyba że nawet tego nie zrobiłeś?
– Nie no, jest, patrz. – Zetknąłem czipy, przerzuciłem jej dane wraz z kodem rezerwacji. – Nie wierzyłaś mi?
– Wierzyłam. Ale ja dotrzymuję danego słowa, w odróżnieniu od ciebie.
Ała, zabolało.
– Olga, przełóżmy ten wieczór – spróbowałem, ale ona tylko się roześmiała.
– Nie, Saszka, mój drogi. Ja się umówiłam z tobą na operę, na kolację i na dziką noc w apartamencie. I wiesz co? Ty sobie biegnij do swojego oligarchy, baw się w niańkę.
Tknęło mnie straszne przeczucie.
– A ty...?
– A ja, szary wilku, zostanę sama w operze. Obejrzę do końca, będę się dobrze bawić, siedząc obok pustego fotela. Potem pójdę sobie do restauracji, usiądę przy stoliku nakrytym dla dwóch osób. Zjem, wypiję, a w końcu pójdę do tego wielkiego, luksusowego apartamentu.
Wyciągnąłem rękę, czując, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Ona zaczęła cofać się, patrząc mi prosto w oczy z mściwym uśmiechem.
– I wiesz co, Saszka? Potem się wykąpię, przebiorę w to, co specjalnie na tę noc kupiłam. Wypiję jeszcze trochę, a potem się dziko, zajebiście będę bawić. Sama ze sobą.
– Olga...
– A jak ktoś się napatoczy i w dowolnym momencie wieczora wypełni to puste miejsce, na którym miałeś być ty? – Rozłożyła ręce, rozejrzała się i wzruszyła ramionami z uśmiechem. – Hej, to wolny kraj, nie?
Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale ona odwróciła się i odeszła w tej przepięknej sukni, na pożegnanie pokazując mi ponad ramieniem klasycznego faka.
Zostałem w moim smokingu i przekonaniu, że sam się wyruchałem w dupę.
DING!
Rozkleiłem powieki, przeciągnąłem dłonią po twarzy i wyjrzałem przez okienko schodzącego do lądowania samolotu.
O kurde, pomyślałem sobie. O rany, o w mordę.
Byłem w Europie.
Pierwsze wrażenie było takie, że zdrętwiał mi cały tyłek i lewa noga, a poza tym koszmarnie bolał mnie kark.
Pięć godzin lotu z NeoSybirska do Moscow City, potem lądowanie w środku nocy i pobudka. Oczekiwanie na lotnisku, przysypianie, przesiadka na rejs do Jialininggele. Znów trochę rwanego snu, lądowanie. Tam siedziałem jak w jakiejś kwarantannie, sam na terminalu transferowym, znów kimając. Wreszcie podstawił się samolot, oczywiście pełen Chińczyków i innych barbarzyńskich obcokrajowców. Wyleciałem o dziewiątej wieczorem, a teraz była – no właśnie, która?
Któraś w okolicach świtu pewnie, bo wstawało już słońce. Potrząsnąłem zegarkiem, ale wyświetlacz pokazywał bzdury. Wyłączyłem, włączyłem ponownie. Pokazał zero zero – zero zero.
Pacnąłem się w czoło: no tak, przecież byłem daleko poza zasięgiem naszych satelitów, więc nie było łączności z systemem. Sprytnie zapuściłem żurawia i zerknąłem na nadgarstek siedzącego obok typa: wedle miejscowego czasu była dopiero dziesiąta rano, czyli netto cztery godziny po tym, jak wystartowaliśmy.
Za bulajem widziałem wstające słońce, a w jego promieniach coraz bliższą panoramę kraju, w którym nigdy do tej pory nie byłem. Zielono, czysto, porządnie... Chyba ładnie. O dziwo, nie było gór, których się mocno spodziewałem, ale na horyzoncie coś tam majaczyło.
Poza tym dużo szkła, dużo aluminium. Wszystko aż lśniło czystością