– Idę z kościoła.
– Ach, tak…
– O czym pan myślał, jak pan tu siedział? – zapytała z kolei, wiedząc dobrze, a jednak nie zdając sobie umyślnie sprawy z tego, że wywoła odpowiedź.
– O pani.
– Cóż pan o mnie myślał?
Jakoś leniwie otrząsnął się i rysując laską na piasku gzygzaki mówił sobie:
– „Są prawdy, których mędrzec nikomu nie powie”.
– Co za mędrzec? – spytała ze swobodą i przepyszną wesołością, roztwierając oczy.
– Nie lubi pani, na przykład, mędrców?
– A skądże ja, dziewczę z parafii, mogę mieć najsłabsze nawet wyobrażenie o historiach tak amarantowych, jak o tym, co to jest, na przykład, mędrzec?
– Mędrzec – jest to człowiek szczęśliwy. Z zastrzeżeniem: w tej chwili. Paradoks głosi: sapientem solum felicem esse53.
– Po łacinie? Uciekam do domu!
– Niech pani jeszcze nie odchodzi. Przecież jeszcze niczegośmy się nie dowiedzieli… Ja przynajmniej nie wiem nawet tego, jak pani na imię.
– A po cóż to znowu może być panu potrzebne?
– Do rozmyślań i spekulacji naukowych – łacińskich, hebrajsko-amarantowych.
– E – wie pan co – nie powiem, jak mi na imię. Po co, na co to panu? Z jakiej racji? Jeszcze pan komu obcemu powtórzy, narobi pan plotek…
– O tym imieniu?
– A o tym imieniu.
– Nikomu nie powiem! Sam będę to imię miał w sobie, jak woda ma czasami w największej swej głębokości słońce ze szczytu nieba.
– Och, jakie zawikłane porównanie!
– Wie pani, jest jedna taka woda na świecie…
– Nic nie chcę wiedzieć o żadnej wodzie na świecie!
– Niech pani zechce usiąść na tej ławce i posłuchać. To jest bardzo interesujące. Proszę powiedzieć mi imię swoje.
– A przecie pan słyszał wczoraj, jak Horścik bełkotał z „ciocią” Barnawską.
– Nie słyszałem… A on mówił naprawdę?
– Mówił.
– I ja, kretyn, nie spostrzegłem…
– Nie wypada mi potwierdzać…
– Ale pani teraz mi powie. Przecież tylko o imię chodzi.
– Fuksja… do usług.
– Proszę nie żartować!
– Nieładne? Pan wolałby pewno, żeby było – Pelargonia… Ale cóż począć!
– Pani powinno by być na imię Jasność, Jaśnienie… Czy jest takie imię w kalendarzu?
– Nie czytuję kalendarza – panie!
– Jak by też to było zdrobniale od Jasność?
– Oczywiście – Nitouche54.
– Ach, jakże można coś podobnego wymawiać! Chciałem powiedzieć… Ja sobie układałem, że Jasne Słoneczko, Błogousta, Jasnotka…
– Lepiej języczek trzymać zawsze za zębami. Tę cnotę nad cnotami nawet mędrcom się chwali.
– Imię!
– No, więc cóż z tego?… Dajmy na to, że powiem. I cóż z tego? Czy panu przybędzie zdrowia, szczęścia, pomyślności albo fortuny? Żeby choć Zofia albo Aniela, albo choć jaka Helena…
– A tu co?
– A tu… o wstydzie! Nie, to okropne! Nawet…
– Pani!
– No, niech pan przynajmniej zamknie oczy. A tu dopiero… Ewa… pierwsza grzesznica.
– Ewa. I to na serio?
– Niestety! Tak stoi w metryce, a nawet w biurze adresowym.
Mówiła to ze śmiechem i w tonie łobuzerskim, a jednak cała znowu pokryła się rumieńcem. Oczy jej zlękły się wzroku rozmówcy.
– Ewa… – mówił Niepołomski do siebie, głosem matowym, który zagłębił się w ten wyraz i w nim utonął. – Ewa, po hebrajsku Jewe, jest to czarujący czasownik, który w trybie bezokolicznikowym tylko jakby sam dla siebie egzystuje, a znaczy – istnieć. Ewa jest to istność, która była, jest i będzie. Jest to kobieta nieśmiertelna. Ewa znaczy to samo co niebiańska Izys: przebywająca w przestworzach nieskończoności.
Posłyszawszy te słowa, doświadczyła najmniej oczekiwanego w sobie uczucia wesołości. Miała, wbrew woli, chęć dowcipkować, wyśmiewać, ośmieszać, a nawet miażdżyć i do góry nogami wywracać za pomocą drwiny tkliwe tchnienia duszy lecące w dźwiękach i spojrzeniach. Skądś wyrosła w uczuciu cierpka złośliwość i chętka potargania tkanin jeszcze niezwiązanych, co się ledwie z nicości wychylały. Roiły się słowa zuchwałe i pospolite. Wszystkie wydają się dobre i godziwe. Gotowa by wszystko powiedzieć na złość sobie i na złość słuchaczowi.
Za chwilę ów dziwaczny nastrój znikł. Jakiś przestrach i popłoch… „Iść do domu!” – rozkazała sobie kategorycznie. Ale jedno spojrzenie Niepołomskiego, spojrzenie z dołu, spojrzenie żebraka bez sił leżącego przy drodze… Skądże tak przedziwne uczucie prawdy teraz dopiero znalezionej w przepaściach, skąd brzmienie archanielskie wokoło głowy? Skąd uśmiech, w którym zawarła się wiekuistość? Siła i rozkosz w całym jestestwie obojga. Niebieskie oczy jej zdawały się zostawiać w przestworzu niebiański szlak. Współzachwyt przeistaczał się i wyrażał na zewnątrz w bezwiednym naśladownictwie ruchów i wzajem bezcennego brzmienia głosu. Na oczy wpół opuszczały się rzęsy, białka zaciągały się barwą błękitną, rysy martwiały i twarze bladły. Słowa stały się przyciszone, przejęte zawstydzeniem, zdradą, spozierające już to naprzód, już poza siebie.
– Idę już. Do widzenia… – rzekła w zamyśleniu.
– Dlaczegóż pani odchodzi?
– Muszę do domu. O dziewiątej do biura.
– Pani pracuje w biurze?
– Tak.
– W jakim biurze?
– W biurze zarządu kolei. W dziale przychodu…
– Czy to już dawno?
– Trzy lata.
– Jakież tam pani ma zajęcie?
– Robię „normy”.
– Cóż to za normy?
– To, proszę pana, dodawanie, czasami nawet odejmowanie, przede wszystkim zaś pisanie. Dziewięć arkuszy, czterdzieści rubryk, czyli 250 linii dziennie.
– A pensja, jeśli wolno zapytać?
– Wolno. Zresztą, to można zobaczyć w etacie. A tak. Rubli srebrem pięćdziesiąt miesięcznie, tak, panie. Początkowo było 26 rubli i kopiejek 10, a teraz pięćdziesiąt. Słyszy pan? Jeśli zaś robić dziennie trzy normy, co jest rzecz arcyniemiła, to można zarobić jeszcze 30 rubli. Wynosi to jednak dwanaście godzin pracy dziennej, czyli wbrew wszelkim zasadom proletariackim. Odchodzę. Do widzenia…
Niepołomski siedział na „swym”