– Bóg zapłać – rzecze pan Skrzetuski.
– Pójdziemy z tobą choćby do obozu Chmielnickiego – mówił pan Wołodyjowski poglądając niespokojnie na przyjaciela.
– Bóg zapłać – powtórzył pan Jan.
– Wiemy – mówił Zagłoba – żeś waćpan sobie poprzysiągł szukać jej żywej czy martwej, przeto gotowiśmy choćby dziś…
Skrzetuski siadłszy na ławie oczy wbił w ziemię i nie odrzekł nic – aż złość porwała pana Zagłobę. „Zaliby on miał zamiar jej zaniechać? – pomyślał. – Jeśli tak, niechże mu Bóg sekunduje122! Nie masz, widzę, ani wdzięczności, ani pamięci na świecie. Ale znajdą się tacy, którzy będą ją jeszcze ratowali, chybabym wprzód ostatnią parę wypuścił.”
W izbie zapanowało milczenie przerywane tylko westchnieniami pana Longina. Tymczasem mały Wołodyjowski zbliżył się do Skrzetuskiego i trącił go w ramię.
– Skąd wracasz? – rzekł.
– Od księcia.
– I co?
– Wychodzę na noc podjazdem.
– Daleko?
– Aż pod Jarmolince123, jeśli będzie wolna droga.
Wołodyjowski spojrzał na Zagłobę i zrozumieli się od razu.
– To ku Barowi124? – mruknął Zagłoba.
– Pójdziemy z tobą.
– Musisz iść po permisję i spytać, jeśli książę innej ci roboty nie przeznaczył.
– To chodźmy razem. Mam też i o coś innego spytać.
– I my z wami – rzekł Zagłoba.
Wstali i poszli. Kwatera książęca była dość daleko, na drugim końcu obozu. W przedniej izbie zastali też pełno oficerów spod różnych chorągwi, bo wojska zewsząd nadciągały do Czołhańskiego Kamienia, wszyscy zaś biegli służby swoje księciu polecić. Pan Wołodyjowski musiał dość długo czekać, nim wraz z panem Podbipiętą przed obliczem pańskim stanąć mogli, ale za to książę od razu pozwolił i samym jechać, i dragonów Rusinów kilku wysłać, którzy by, zmyśliwszy ucieczkę z obozu, poszli do Bohunowych Kozaków i tam się o kniaziównę wypytywali. Do Wołodyjowskiego zaś rzekł:
– Sam ja funkcje różne Skrzetuskiemu wynajduję, bo widzę, że się boleść w nim zamknęła i że go stoczy, a szkoda mi go niewypowiedziana. Nic-że on wam o niej nie mówił?
– Mało co. W pierwszej chwili zerwał się, żeby między Kozaków na oślep iść, ale przypomniał sobie, że to teraz chorągwie nemine excepto125 stoją i żeśmy na ojczyzny ordynansie126, którą przed wszystkim ratować trzeba, i dlatego u waszej książęcej mości wcale nie był. Bóg jeden wie, co się w nim dzieje.
– I doświadcza go też ciężko. Czuwajże wasze nad nim, bo widzę, żeś mu wiernym przyjacielem.
Pan Wołodyjowski skłonił się nisko i wyszedł, bo w tej chwili wszedł do księcia wojewoda kijowski127 z panem starostą stobnickim, z panem Denhofem, starostą sokalskim, i z kilku innymi dygnitarzami wojskowymi.
– I cóż? – spytał go Skrzetuski.
– Jadę z tobą, jeno wpierw muszę pójść do swojej chorągwi, bo mam kilku ludzi gdzieś wysłać.
– Chodźmy razem.
Wyszli, a za nimi pan Podbipiętą, Zagłoba i stary Zaćwilichowski, który szedł do swojej chorągwi. Niedaleko namiotów chorągwi dragońskiej Wołodyjowskiego spotkali pana Łaszcza128 idącego, a raczej taczającego się na czele kilkunastu szlachty, gdyż i on, i towarzysze byli zupełnie pijani. Na ten widok pan Zagłoba westchnął. Pokochali się oni bowiem jeszcze pod Konstantynowem129 z panem strażnikiem koronnym z tej przyczyny, iż pod pewnym względem mieli natury tak podobne jak dwie krople wody. Pan Łaszcz bowiem, choć rycerz straszliwy, dla pogaństwa jak mało kto groźny, był zarazem przesławnym hulaką, ucztownikiem, kosterą, któren czas od bitew, modlitew130, zajazdów i zabijatyk wolny lubił nade wszystko spędzać w kole takich ludzi jak pan Zagłoba, pić na umór i krotofil131 słuchać. Był to warchoł na wielką rękę, który sam jeden tyle wzniecał niepokoju, tyle razy przeciw prawu wykroczył, że w każdym innym państwie byłby dawno głową nałożył. Ciążyła też na nim niejedna kondemnata132, ale on nawet w czasie pokoju niewiele sobie z nich robił, a teraz w czasie wojny tym bardziej wszystko poszło w zapomnienie. Z księciem połączył się był jeszcze pod Rosołowcami i niemałe usługi pod Konstantynowem oddał, ale od chwili odpoczynku w Zbarażu133 stał się prawie nieznośny przez hałasy, które wzniecał. Swoją drogą nikt by nie zliczył i nie spisał, ile pan Zagłoba wina u niego wypił, ile się nagadał i naopowiadał z wielką gospodarza uciechą, któren też go codziennie zapraszał.
Ale od wieści o wzięciu Baru134 pan Zagłoba sposępniał, stracił humor, werwę i więcej pana strażnika nie odwiedzał. Myślał nawet pan Łaszcz, że gdzieś od wojska ów jowialny szlachcic odjechał, gdy nagle zobaczył go teraz przed sobą.
Wyciągnął tedy ku niemu rękę i rzekł:
– Witamże waćpana. Czemu to do mnie nie zajdziesz? Co porabiasz?
– Panu Skrzetuskiemu towarzyszę – odparł posępnie szlachcic.
Pan strażnik nie lubił Skrzetuskiego za powagę i przezywał go sensatem, zaś o nieszczęściu jego wiedział doskonale, bo był obecny na owej uczcie w Zbarażu, w czasie której wieść przyszła o wzięciu Baru. Ale jako z natury człek wyuzdany, a do tego w tej chwili spity, nie uszanował boleści ludzkiej i chwyciwszy porucznika za guz od żupana, spytał:
– To acan za panną płaczesz?… a gładka była? co?
– Puść mnie waszmość pan! – rzekł Skrzetuski.
– Czekaj.
– Za służbą idąc, nie mogę być rozkazom jego mości pana powolny.
– Czekaj! – mówił Łaszcz z uporem pijanego człowieka. – Tobie służba, nie mnie. Mnie tu nikt nic do rozkazania nie ma.
Po czym zniżywszy głos powtórzył pytanie:
– A gładka była? co?
Brwi porucznika zmarszczyły się.
– Tedy powiem waszmości panu, że bolączki lepiej by nie tykać.
– Nie tykać?… Nie bój się. Jeśli była gładka, to żyje.
Twarz Skrzetuskiego powlokła się śmiertelną bladością, ale się pohamował i rzekł:
– Mości panie… bym nie zapomniał, z kim mówię…
Łaszcz wytrzeszczył oczy.
– Co to? grozisz