Na dany rozkaz straż zapaliła pochodnie. Jaskrawe, czerwone światło rozlało się po zaułku. Wynurzyły się z cienia wszystkie spadzistości i załomy. Po prawej stronie zarysował się parkan z kilkorgiem wychylonych wierzchem drzewek; po lewej kawał muru szczerbatego i jakiś budynek nietynkowany, z wybitymi oknami. W głębi krwawy odblask padł na Białą Wieżę, wąską a wysoką, która była zarazem bramą miejską i basztą obronną. W okienkach jej drobnych i we wrotach, kratą przejrzystą zasłonionych67, czerwieniły się twarze i połyskiwała broń zwabionych hałasem strażników.
Przetrząśniono68 cały zaułek – zbiegów nigdzie ani śladu. Zapadli się w ziemię, w dym rozpłynęli, z iskrami pochodni ulecieli i zgaśli…
– Czartowska sztuka! – szeptano w tłumie.
Ten i ów znak krzyża zrobił na piersiach. Nawet dowódca usta szeroko otworzył i przez długi czas zamknąć ich nie mógł.
– Ha! – westchnął wreszcie, nie wychodząc z zadumy. – I to się zdarza. Przez dwie doby nie jeść, w żywym źródle się wykąpać, psalm pewny siedem razy odmówić i oczy mocno zawrzeć… Uczył mnie tego rabin jeden…
Ale ocknął się nagle i za nos długi pociągnął.
– Tfy! Co też ja gadam! Święty Krzysztofie, patronie mój, zmiłuj się nade mną! Jutro krzyżem będę leżał, tak mi Boże dopomóż. A teraz: węgry! milicja! pachołki! Sformować się i w drogę!
Czereda wysypała się z zaułka, uprowadzając z sobą Juracha, Giana i Lukę.
Rąk jej uszli: Szczerb i Fabio.
Oddział miał przed sobą krótką drogę, bo tylko przez jedno z ramion Krzywego Koła. Mimo to nie przeszedł niepostrzeżony. Wrzawa nocna zrobiła swoje: wiele okien było otwartych, tu i ówdzie kupiły się gromadki mieszczan, do połowy tylko odzianych. Pytano, czyniono uwagi, pokrzykiwano.
A najpierw powitała więźniów owa para szewców czy cieśli, włócząca się przed godziną po Dunaju.
– Do Jazdowa z nimi! Do zwierzyńca – szydził weselszy, palcem wytykając Włochów. – Król Jegomość będzie miał zabawkę…
Tym razem nie ustępował mu i towarzysz.
– Włoska zaraza! – wykrzykiwał – Truciciele! Zbójniki! Do kuny69 ich zamknąć, ludowi na pastwę oddać. Niech im przekupki zgniłymi jajami trefione70 łby maszczą71!
– Wysmagać te ulizane prosięta!
– Potopić!
Niechęć udzieliła się i innym.
– Precz z Włochami! – zawołał ktoś w tłumie. – Struli nam jednego pana, dybią na drugiego.
– Za Radziwiłłównę im zapłacić!
– Za Zygmunta!
– Za ostatnich Mazowieckich!
Tłum gęstniał – szemranie wzrastało – krzyki padały jak bomby…
– Niech sczeźnie72 włoskie plemię!
– Niemieckie też!
– I Szwedów nam nie trzeba!
– Precz z Bobolą!
– I z panną Orszulą!
– I z Myszkowskim!
– Silentium73! – zagrzmiał dowódca straży. – Crimen lesae Mareschali74. Węgry! Milicja! Oszczepnicy… przyspieszyć kroku!
Przez okna otwarte wychylali się otyli mieszczanie. Ci, nie wiedząc, o co chodzi, dopatrywali się winy w naturalnym swym wrogu: szlachcie.
– Podobno wojewodzińscy spichrz miejski napadli – opowiadał sąsiad sąsiadowi – szlachetnego patrycjusza zakłuli, dziewkę uczciwą porwali, dwóch pachołków zastrzelili…
– Nauczyć ptaszków moresu! Sąd „gorący75” nad nimi sprawić! Na gardle pokarać76!
– Dość już tej hańby! Mamyż czekać, aż na smyczę77 nas wezmą?
– Bodajby im kat żelazem herby powypalał78!
– Nocy nie ma jednej, żeby bałuch79 przez nich nie wynikł…
– Nie dość im, że frymarczą80 kryjomo81, ceł nie płacą, na szkodę kupiectwa działają…
– Albo te ich jurydyki82! Rządy w rządzie, miasta w mieście – urągowisko prawu i obyczajowi!
– Uprzywilejowani!
– Ciemięzcy!
– Oligarchowie!
W miarę jak oddział się zapuszczał, głosy uspokajały się i cichły.
– Pogoda będzie jutro… – ozwał się ktoś, ziewając.
– Na Piekiełko pójdziemy – czarownicę oglądać na stosie…
– Ja do Fary83 – ksiądz Skarga84 dosalać ma senatorom…
– Daj mu Bóg zdrowie. Dobranoc, kumie Macieju!
– Śpijcie z Bogiem, kmotrze Stanisławie.
Okna zamknięto.
Tymczasem straszny z pozoru pachoł, z rohatyną85 zębatą w ręku, wiodący Jura „pod hareszt”, nachylił się doń i mówił płaczliwie:
– Matula dobrodziejka srodze się zmartwi… oj!
– Znasz matkę? – zapytał tamten zdziwiony.
– Co nie mam znać. Tociem86 wychowanek nieboszczyka Zawiślaka, tatula waszego. Panisko mnie nie poznał? Frącek Chrzan jestem.
– Zmieniło cię przebranie. Ale to i lepiej, żeś miejski.
– To się wie. Klucznik mój krewniak – głodu panisko nie dozna…
– Bóg ci zapłać, Frącku.
– A u matuli jutro będę…
– Bądź. Ale prawdy jej nie mów. Powiedz, że mnie magnat jeden wywiózł – robotę dał pilną…
– Stać! – rozległ się w tej chwili grzmiący głos dowódcy.
Frącek minę groźną przybrał i rohatyną wojowniczo potrząsnął. Straż, wlokąca się krętym i ciemnym zaułkiem, zatrzymała się w miejscu.
Więźniów wprowadzono do Wieży Marszałkowskiej.
Nie była zaś wówczas Wieża Marszałkowska niczym innym, jeno Wieżą Okrągłą, na załomie muru obronnego od strony Wisły stojącą.
IV. Basia
Imć