I. Serenada
– Tędy, Fabio! Tędy, Luka!
– Corpo di Bacco1! O małom nie runął przez jakieś ciało parszywe, co w poprzek drogi leżało!
– Pies pewnie…
– Pewniej Żyd.
– Kolnij nożem – przekonasz się. Jeśli pies – zawyje; jeśli dusza niechrzczona – zakwiczy…
– Ciszej, kamraci2. Ty, Luka, brzuch wciągnij, a ty, Fabio, trzymaj się murów i nie schodź na środek. Księżyc zdradzić nas może.
– Rzuciłbyś do biesa3 tę komedię, przyjacielu Giano! To nie Wenecja!
– Więc cóż! Piękne niewiasty są wszędzie, a nad Wisłą więcej ich niż nad lagunami.
– Mówisz jak półgłówek. Dodaj, że Warszawa od Wenecji piękniejsza, a będę cię miał za skończonego wariata.
– Nie kłóćcie się. Otośmy na rozstaju. Niech Giano gada teraz: w prawo czy w lewo?
Zamilkli i w miejscu stanęli. Byli u wylotu ulicy Baryczkowskiej wprost targu rybnego. Przed nimi leżał placyk kwadratowy, przez pół biały od księżyca, przez pół czarny od mroku. Z dwóch stron placyku stały kamienice; w głębi ciągnął się mur wysoki, zębaty, w równych odstępach basztami półokrągłymi najeżony.
Z trzech ludzi, rozmawiających po włosku, wysunął się najwyższy, któremu było na imię Giano. Wysunął się i jął4 niespokojnie patrzeć dokoła.
Zawinięty był w płaszczyk lekki, spod którego wyglądały nogi w femurałach5 barwistych. Na głowie miał berecik z piórem czerwonym. Spod berecika wymykały się długie, czarne, na szyję spadające włosy.
Towarzysze byli również z włoska, choć mniej strojnie ubrani. Jeden gruby, beczkowaty, wyglądał jak tocząca się kula. Drugi zdawał się suchotnikiem.
Giano spojrzał bystro w jedną i w drugą stronę, i cofnął się z pośpiechem pod wystający okap muru.
– Hę? – spytali tamci.
– Baczność – szepnął – ktoś nadchodzi.
Dunajem toczyło się dwóch kumów6 pod dobrą datą7. Szewcy pewnie albo cieśle – w szarych kubrakach obydwa, z czapkami przekrzywionymi. Jeden patrzył w księżyc i podśpiewywał, niezbyt głośno zresztą:
Szarszan zardzewiały8
Z poszew opadały,
Kijec granowity9,
Harkabuz10 nabity…
Drugi patrzył w ziemię i pluł na prawo i na lewo.
Gdy byli już blisko, weselszy z dwóch zaśpiewał głośniej:
Mazurowie naszy11
Po jaglanej kaszy
Jak sobie podpiją,
Wnet chłopa zabiją…
Hu – ha!
Stanął i w miejscu się okręcił.
Nagle wzrok jego padł na trójkę stojącą pod murem. Zajęła go bardzo. Przyglądał się jej pilnie, oczy mrużąc i uśmiechając się; potem palec wysunął przed siebie i usta otworzył.
– Włoskie małpy! – krzyknął w głos i śmiechem wybuchnął głupim.
Ale drugi w tejże chwili dał mu w bok kułaka12.
– Królewscy! – rzekł mu do samego ucha.
Uspokoiło go to od razu. W jednej chwili spoważniał, przygarbił się, zmalał. Czapkę z głowy ściągnął i mówił:
– Laudetur13.
– In saecula…14 – odrzekli Włosi.
– Ja… – bąkał onieśmielony, kłaniając się, z odkrytą wciąż głową – ja panów Włochów od serca miłuję… Panów Szwedów takoż… I panowie Niemcy moi bracia… Powiedziano: miłuj bliźniego swego…
Towarzysz pociągnął go za rękaw, przerywając orację. Opierał się trochę, w końcu ustąpił. Odchodząc, jeszcze raz skłonił się pokornie.
– Wydostań brzuch, Luka! – zawołał Giano wesoło. – Niebezpieczeństwo minęło.
Grubas wysunął się spoza skarpy, do której przylepiony był jak nietoperz.
– Oj, Giano! Giano! – mówił płaczliwie – szukasz ty guza własnowolnie.
– Na swoją głowę i na naszą! – dodał płaczliwiej jeszcze Fabio.
– Tchórze! – wykrzyknął Giano. – Zlękli się dwóch szewców pijanych.
– Ba! Mogła to być szlachta!…
– Albo pancerni!…
– Giano, pieszczoto wenecjanek! Przyjaciel tobie mówi: wróć się!…
– Giano, słowiku z Lido15! Kamrat ciebie ostrzega: wróć się!…
Smukły Włoch głowę uniósł – oczy mu zapłonęły…
– Nigdy! – rzekł z mocą. – Ach! Wy nie wiecie, jaka ona piękna. Róża przy niej jest pokrzywą, brylant krzemieniem, słońce świeczką łojową…
– Pi, pi, pi!… – zadziwił się Fabio.
– Kiedym ją po raz pierwszy ujrzał… takt w śpiewie zgubiłem. Zdawało mi się, że to z ołtarza anioł zestąpił i siadł w ławce z książką do modlitwy. Od tego dnia nie sypiam. Kiedy wy wszyscy, winem nalani, w najlepsze chrapiecie, otwieram okno, na księżyc patrzę i wołam z głębi serca: „Barbaro! Barbaro!”.
– Ona nie dla ciebie… – mruknął Luca.
Giano rzucił się, jakby go sztyletem pchnięto. Oczy mu dziko błysnęły; usta wykrzywił kurcz; pod czarnym wąsem zabieliły się wyszczerzone zęby.
– Jeśli nie dla mnie – syknął – to i dla nikogo!
Towarzysze spojrzeli po sobie. Oczy ich mówiły: „Już z nim nikt nie poradzi…”.
– Idźmy! – odezwał się z rezygnacją grubas.
– Idźmy! – powtórzył jak echo suchotnik.
Giano uspokoił się, ale mu bladość na twarzy została. Skinął na kamratów i poprowadził ich przez plac, po stronie cienia. Potykali się o wielkie, płaskie kadzie, poślizgiwali na wilgotnych i szlamem pokrytych kamieniach. Woń ryb zepsutych uderzała ich powonienie. Nad głową słyszeli łoskot suchych, poruszanych wiatrem sztokfiszów, które wywieszono na znak ponad kramami.
Minąwszy targ rybny, skręcili w prawo. Giano prowadził ich teraz wąskim przejściem wzdłuż muru. Pełno tu było gruzów; rosły też osty i inne zielska. Niebawem ujrzeli przed sobą potężny czworobok Bramy Nowomiejskiej. Osadzony mnóstwem przystawek, daszków, wykuszów, wieżyczek małych i okratowanych okienek, wyglądał jak maczuga krzemieniami nabijana.
– Kto idzie?! – krzyknął pachołek trzymający straż w bramie i halabardą brzęknął o kamienie.
Ale zaraz, poznawszy „królewskich”, uspokoił się i w głąb cofnął. Na ławie kamiennej stał tam dzban niepróżny, a przy nim kilku wojaków w kości grało…
– Przeklęte Włoszyska! – mruknął spluwając. – Zawdy16 to ma po nocy robotę!
– Wiadomo!