Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karl Gjellerup
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
cieszył się i tym, że chłopiec z własnej woli okazuje jej dziecięce przywiązanie.

      Natomiast nauczyciel objawiał niezadowolenie, że chłopiec popadł znowu w płaczliwy nastrój, skoro tylko dostał się w ręce kobiet. Usiłował z pomocą książki i rysika zwalczyć przygnębienie duchowe młodego człowieka obrazem męskich zajęć, mówił głośno o rozkoszach szkoły, a wreszcie wezwał na ratunek proboszcza, który stał jeszcze przy drugiej ławce, rozmawiając swobodnie z wieśniaczkami.

      – Prawda, pastorze, że Janek za rok…

      Proboszcz wzdrygnął się, posłyszał znowu głuchy, nieczysty brzęk szkła, cienki niesamowity odgłos, jak gdyby maleńki kobold coś przełykał… „za rok?”.

      W tej samej chwili wyszła z domu Liza, aby zebrać talerze i filiżanki stojące na stole w ogrodzie.

      Aha! Chłopiec siedzi już na kolanach! Ta wstrętna obłudnica umie, bądź co bądź, dochodzić do celu najprostszymi drogami! I jak on się do niej tuli, ten mrukliwy łobuz, którego ona sama daremnie usiłowała przynęcić i oswoić! A młynarz stoi obok! Więc to tak na nią spoglądał… o czym Lars wspominał. Jakiż wzruszający obraz rodzinny! Nie brak nawet proboszcza i nauczyciela… można by ich od razu pożenić!

      Całe ciało Lizy zatrzęsło się wściekłością. Piękna, pozłacana filiżanka potoczyła się po piasku i rozbiła się o kamienny stopień.

      Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku Lizie.

      Zanim jeszcze przybrała zasmuconą minę służącej, której wydarzyło się nieszczęście, że zniszczyła cenną pamiątkę rodzinną, z oczu jej strzeliło spojrzenie. Podchwycił je tylko jeden jedyny młynarz.

      Twarz jego zachmurzyła się cieniem, który trudno byłoby przypisać na konto stłuczonej filiżanki.

      V

      Historia panienki Metty i giermka Hjalmara kończyła się przerażająco.

      Była połowa sierpnia. Młyn albo stał nieruchomy, albo pracował ospale tylko jednym przewodem. Na dworze powietrze błękitniało i drgało ponad żółtawobiałymi łanami żyta. Na przekór grubemu, słomianemu płaszczowi, okrywającemu młyn, wewnątrz żarnowego piętra panował ustawicznie parny upał. Tutaj Jörgen w pocie czoła brnął poprzez zakończenie kalendarzowego romansu, kiedy niekiedy zasypiał też na worku, a wówczas dręczyły go złe sny, złożone z fragmentów okropności, o jakich czytał.

      Historia zaś rozwijała się jak następuje:

      Panna Metta osiągnęła swój cel: poślubiła Czerwonego Rycerza, zasiadła jako pani na Morskim Zamku i – gdy małżonek był nieobecny – zażywała występnej miłości w ramionach giermka Hjalmara. Już uplanowali oboje, jak usunąć z drogi rycerza, by śmierć jego wydała się nieszczęśliwym wypadkiem, gdy niespodziewanie nadjechał wuj Metty, zacny biskup Otto. Temu to pobożnemu mężowi objawiła się zdradziecko zamordowana dziewica Karen, bynajmniej nie dlatego, by pomścić własną śmierć, ale by uchronić ukochanego przed tym samym losem, który przedwcześnie przeciął nić jej młodego życia. Przeszukano skrzynie i schowki pani Metty, znaleziono w nich rozmaite podejrzane proszki oraz tajemnicze, kabalistyczne napisy. Skutą łańcuchem z giermkiem przywieziono drabiniastym wozem do miasta i wrzucono do wieży. A gdy oboje nie chcieli dobrowolnie wyznać swej zbrodni, oddano ich w ręce kata, poddano ich kolejno, wedle wszelkich prawideł surowego trybunału, najsroższym torturom, a wreszcie stracono.

      Autor powieści zwiedzał prawdopodobnie kiedyś izbę tortur w Norymberdze albo też inną podobną zbrojownię ludzkiego okrucieństwa. Z szczegółową dokładnością opowiadał o przebiegu rozprawy, z nielitościwą wyrazistością rysował każde narzędzie tortury i przedstawiał jego działanie w zastosowaniu do mniej lub więcej obnażonego pięknego ciała. W poprzednich rozdziałach powieści przyzwoitość kalendarzowego powieściopisarza nie pozwalała mu obnażać najtajniejszych wdzięków pani Metty rękami niewidzialnych amorków. Ale doszedł do przekonania, że dzicy oprawcy mogą to uczynić bez zawstydzenia; tortura stała się łożem, na którym pokazał czytelnikowi nagą bohaterkę.

      Na naiwną, ale właśnie dzięki temu silną i łatwo pobudliwą wyobraźnię Jörgena oddziaływało to tak potężnie, że podczas całej tej lektury doznawał wrażenia, jak gdyby to on sam był smagany i łamany kołem. Nawet wówczas, kiedy odkładał książkę, pozostawał pod władzą katowskiej zmory – zagnieździła się ona tajemniczo w jego codziennym otoczeniu.

      Młyn, który na początku opowiadania wyobrażał zamek, zmienił się teraz całkowicie w wieżę udręczeń, z piętra na piętro przechodziło się ku coraz sroższym torturom. Dzięki swemu ciężkiemu, pokrytemu grubą warstwą kurzu, obwieszonemu pajęczynami belkowaniu każde z tych pięter – zwłaszcza w godzinie zmierzchu – upodabniało się do niesamowitych, ponurych izb wieżowych, o których czytał. Zwłaszcza późno wieczorem, kiedy nikła latarka, zawieszona na gwoździku wbitym w belkę, roztaczała słaby krąg światła, poza którym ciemność tym groźniej się skupiała – zwłaszcza wówczas wydawało się, że wszystko jest przygotowane do strasznego przesłuchania, a niewyraźnie majacząca w cieniu maszyna do sortowania zmieniała się w najprawdziwszą ławę tortur oczekującą na ofiarę.

      Kiedy na górze winda poczynała skrzypieć i zgrzytać i wyciągano worek w górę, Jörgen musiał myśleć o swoim drugim romantycznym ja, o nieszczęsnym Hjalmarze, ciągnionym w górę za palce. Kiedy dotknął ręką obrotnicy, aby nastawić śmigi pod wiatr, wzdrygał się na myśl o „żelaznej dziewicy”, która zamykała się dokoła ofiary, dziurawiąc ją i miażdżąc. Ale najstraszniejsze wrażenie budził sam mechanizm młyna kręcący się ustawicznie wśród nieregularnego, zjadliwego zgrzytu. Wydawał się on Jörgenowi olbrzymią, niezmiernie skomplikowaną machiną do tortur: były tam koła, w które „wplatano” skazańca – Jörgen miał, co prawda, dość chaotyczne wyobrażenie o tym, ale przypuszczał, i słusznie, że nie było to bynajmniej przyjemne – były tam zębate koła, których zęby rozdzierały ciało, były koła do łamania, których każdy ruch kruszył kości. Niewiele brakowało, by Jörgen widział spływanie kropli krwi z piętra na piętro.

      W tej samej mierze jednak, w jakiej młyn zmieniał się w ponurą wieżę udręczeń, zmieniał się jednocześnie także w jasną świątynię erotyzmu. Spośród ohydnych cieni narzędzi tortury rozbłyskał blask obnażonego kobiecego piękna – w uczucie grozy mieszał się lubieżny dreszcz przeczucia tego dumnego i grzesznego ciała, które oddawano na pastwę tortury. Było to, oczywiście, tylko nieokreślone i nieuświadomione przeczucie, jakiego doznaje młody chłopak, który wskutek wychowania na wsi nie oglądał nigdy statuy ani obrazu pięknej nagości. Wyobraźnia Jörgena, która już dawno narzuciła Lizie rolę Metty, wyczarowywała mu w leniwe, parne popołudnia rozmaite współczujące sny; serce jego przepełniało się bolesną słodyczą, puls uderzał gwałtownie, z oczu nieraz tryskały łzy, chociaż nie wiedział właściwie, czemu płacze; ogarniało go uczucie złości na nic i na wszystko, uczucie bezbrzeżnej nudy. Niekiedy zaś rodziła się w sercu gorączkowa tęsknota za Lizą.

      Tęsknota – albowiem wydawało mu się, że Liza jest daleko. Od owej wieczornej godziny w czeladnej izbie – w noc, kiedy młynarka umarła – nie zbliżyła się już nigdy tak bardzo ku niemu; co więcej, po raz ostatni siedzieli wówczas sam na sam, rozmawiając poufale ze sobą. Jörgen nieraz zamykał oczy, aby jeszcze raz ujrzeć jej dziwną twarz, jaką zobaczył wtedy, oświetliwszy ją z dołu zapałką. A gdy udało mu się wywołać ten obraz, wpadał w silne i trwałe podniecenie.

      Tak podniecony był właśnie owego wieczora, kiedy Liza przyniosła mu wieczerzę do młyna. Zazwyczaj przysyłała na górę Larsa, a poczciwy chłopiec wykonywał to polecenie ze szczególnym zadowoleniem, albowiem upatrywał w tym dowód, jak mało Liza dba o tego zarozumialca Jörgena. Zresztą nie było to niczym nadzwyczajnym, że sama przynosiła jedzenie. Prawie zawsze jednak oddalała się niezwłocznie.