Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karl Gjellerup
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
pogrzebem, wspomniana pieczeń – olbrzymia cielęcina – skoncentrowała despotycznie wszystkie wysiłki, a Liza była zadowolona, że Hanna z leśniczówki, pomagająca już przy kawie, zapytała, czy nie mogłaby jeszcze w czymś dopomóc. Do siekania szpinaku pomoc jej okazała się pożądana.

      Natomiast nie zgadzało się to z planami Lizy, że nieco później pani Andersen, matka Chrystyny, wtłoczyła się do kuchni z całą bezceremonialnością otyłej, bogatej chłopki i zapytała łaskawie:

      – Ano, Lizko… co słychać?… Czy tylko dasz sobie radę?

      „Co cię to obchodzi, ty stara purchawko?” – pomyślała Liza, mrucząc jednocześnie jakieś słowa, mogące uchodzić za uprzejmą podziękę w odpowiedzi na łaskawą troskę.

      Stała właśnie przy piecu i wyjęła pieczeń, aby ją posolić. Olbrzymi kawał mięsa wzbudził podziw chłopki; pochyliła się nad dziewczyną.

      – No, trzeba przyznać, że dzisiaj nie pomrzemy z głodu.

      – Nie zdaje mi się, aby na stole u dziedzica pojawiła się lepsza pieczeń.

      Dziedzic! To był jej syn, Henryk, o którym powszechnie mówiono, że nie obchodzi go nic, prócz rozkoszy jedzenia. Aluzja była dyskretna, ale nie chybiała celu.

      – Tak, miałaś istotnie szczęście – oświadczyła pani Andersen zaczepnym tonem. – Taki kawał można upiec porządnie.

      – Jak to… szczęście? Nie spadł nam przecież z nieba!

      – Hm, pozostajesz widocznie w dobrych stosunkach z rzeźnikiem… Fredriksen ugania zawsze za dziewczętami.

      To był strzał z ciężkiego działa. Liza jednak strzeliła jeszcze dalej.

      – Fredriksen? – odpowiedziała z poczuciem wyższości. – Nie, posłałam Chrystiana do miasta.

      Słowa „posłałam Chrystiana do miasta” miały przedziwnie słodki smak, zwłaszcza że nie były przesadą. Młynarz pozostawił jej swobodę działania, a więc kierowała wszystkimi przygotowaniami do przyjęcia gości wedle własnej woli.

      Na starą chłopkę uwaga ta podziałała zgodnie z zamierzeniem Lizy: „Aha! Więc już się zaczyna? Już gra rolę gospodyni tu w młynie?… No, zaczekaj! Trzeba zawczasu uderzyć cię po palcach!”.

      Otyła kobieta okręciła się na obcasie, a odziedziczony stuletni jedwab zaszeleścił na niezbyt czystych flizach podłogi, podczas gdy wielmożna posiadaczka sukni gotowała się obejrzeć wszystko, co stało na stołach i półkach lub wisiało na ścianach. Liza posłała jej przez ramię wymowne spojrzenie: „Tak, tak, przyjrzyj się swojej gębie na wszystkich kotłach i garnkach – nie będzie i tak piękniejsza!”. – I istotnie, nie stała się piękniejsza ta twarz, która już od urodzenia nie wyróżniała się urodą. Tam maszynka do herbaty odportretowała jej minę idiotycznego rozczarowania, gdzie indziej brzuch miedzianego kotła tak ją poszerzył, jak gdyby z całych sił ciągnięto ją z obu stron za uszy. Pomijając zniekształcenia w odbiciu, zwierciadlane obrazy nie grzeszyły też zbytnią jasnością. Ale pani Andersen nie należała do osób, które oburzają się odrobiną brudu, więc niestety, nie znalazła nic, czemu można by przyganić.

      Jeszcze nie osiągnęła tego niepożądanego wyniku, kiedy drzwi wiodące do izby czeladnej, obok których stała, rozwarły się z taką siłą, że klamka niezbyt łagodnie zetknęła się z jej szerokimi plecami.

      – No Lizo! Teraz będziemy…

      Wpadający do kuchni Jörgen nie dokończył swego przemówienia, ponieważ karcące spojrzenie Lizy, poparte własnym spostrzeżeniem, że drzwi uderzyły o coś, skłoniło go do obejrzenia się. Najpierw dostrzegł Hannę, co już przytłumiło jego zbyt głośne zachowanie się, a potem ujrzał dziedziczkę, której obrażona mina z powodu uderzenia zgasiła całkowicie jego młodzieńczy zapał. Wyjąkał przeproszenie, niezbyt łaskawie przyjęte, a potem przypomniał sobie, że właściwie przyszedł po ogień do fajki, ponieważ w izbie czeladnej brakło zapałek.

      Zaradzono temu brakowi. Ale Jörgen był jeszcze ciągle tak zakłopotany, że wychodząc, nie zamknął porządnie drzwi za sobą. I słychać było, jak w izbie czeladnej pędrak Lars sobie folgował:

      – Niech mnie diabli wezmą, jeżeli młynarz nie ożeni się prędko powtórnie. I wiem, do kogo się zaleca!

      – Do diabła! – burknął Chrystian.

      – A tak! I niedługo poczekamy na to.

      Liza pospieszyła domknąć drzwi, objaśniając:

      – Ten paskudny dym tytoniowy zasmrodzi całą kuchnię!

      Potem szybko spojrzała w bok, chcąc się upewnić czy owe słowa z izby czeladnej dosłyszano tutaj. Dziedziczka wpatrywała się z przejęciem w jedno z humorystycznych odbić jej twarzy i skierowała właśnie jakieś obojętne pytanie do Hanny, która zrazu nie dosłyszała go wcale, a po powtórzeniu zapytania odpowiedziała z widocznym pomieszaniem. To zwróciło uwagę Lizy: wydało się jej, że „pobożna siostra” stała się ofiarą świeckich wzruszeń, a jeden z tych nagłych, wyjaśniających sytuację błysków, jakie fosfor kobiecego mózgu tak zręcznie zapala, powiązał te świeckie wzruszenia z głosami dochodzącymi spoza drzwi izby czeladnej, bo, na szczęście, nie można już było dosłyszeć słów. Zdecydowała się szybko, schwyciła miskę z ciastem, które pozostało po wypiciu kawy, i poszła do izby czeladnej.

      Nie zapomniała zamknąć drzwi za sobą.

      – …i jak szczególnie młynarz patrzył na nią przy drzwiach cmentarza, kiedy…

      Pędrak Lars urwał w środku zdania, gdy ujrzał Lizę. Miał minę uczniaka, którego nauczyciel złapał podczas płatania figli. Czerwony ze strachu bębnił palcami po stole i udawał, że obojętnie wygląda na podwórze. Chrystian uśmiechał się zakłopotany, Jörgen zaś palił spokojnie dalej, trzymając fajkę w prawym, pogardliwie skrzywionym kąciku warg. Było to zabawne widzieć, jak inni idą za fałszywym tropem, i mieć poczucie własnej świadomości rzeczy. Toteż zerkając, chytrze uśmiechał się do Lizy.

      Liza była zadowolona: weszła w najkorzystniejszej chwili. Sama miała nazbyt dużo roboty i nie mogła pójść na cmentarz. Na kogoż to innego patrzyłby młynarz „tak szczególnie”, jeżeli nie na Hannę? A więc to dlatego!…

      – Dobrzy jesteście chłopcy, nie ma co mówić – rzekła, stawiając miskę na stole. – Przynoszę wam tutaj ciasto, które dla was schowałam, a wy przemyśliwacie tylko nad tym, aby dostać nową panią domu. Nie zadowalacie się widocznie tym, co jest?

      – Ależ na Boga, jesteśmy zadowoleni – zapewniał Lars ze łzami w oczach, ponieważ ubóstwiana Liza skierowała ten pogardliwy zarzut przeciwko niemu jako mówcy. – Co ty gadasz… wcale nie mówiliśmy o tym…

      – Czy przysięgniesz na to, mały Larsie? – przerwał mu groźnie Jörgen.

      Mały Lars nie mógł przysiąc, zamilkł zmiażdżony, odwrócił głowę i nieznacznie otarł łzę.

      Ale niebawem uwaga odwróciła się od niego, ponieważ Chrystian oświadczył flegmatycznie, że on istotnie nie jest zadowolony i życzy sobie gorąco, aby znowu była w młynie gospodyni – im prędzej, tym lepiej!

      Oniemiała Liza wpatrywała się w piegowatą twarz rudego parobczaka – przeraził ją niemal ten jawny bunt. Spojrzenie Lizy atakowało Chrystiana z przodu, na flankach ostrzeliwał go krzyżowy ogień z głupkowato wybałuszonych oczu Larsa i z ust Jörgena. „To szalony człowiek!” Zuchwały parobek nie przerażał się groźną sytuacją, rozstawił jeszcze szerzej nogi i zapuścił pięści jeszcze głębiej w kieszenie portek.

      – Takie to już jest moje przekonanie – przemówił wreszcie, przeciągając słowa. – Czy to stosownie, abyś gospodarowała tutaj w kuchni? Inaczej było wówczas z początku,