Mieli kilkoro dzieci, których dzieje nas nie obchodzą. Jeden tylko, najstarszy, Endrid, spadkobierca majątku, przeznaczony był na to, by świetność rodu okryć dalszym blaskiem. Odznaczał się, jak wszyscy w rodzie, wielką pięknością, ale w głowie miał tyle jeno, ile starczyło na „domowy użytek”, jak to często bywa z dziećmi aż nazbyt uzdolnionych rodziców.
Ojciec zauważył to zaraz i postanowił zapobiec temu brakowi przez wyśmienite wykształcenie. Z tego powodu wziął do domu nauczycieli i Endrid, zaledwie dorósł, musiał uczęszczać do szkoły rolniczej, której poziom właśnie w tym czasie uległ znacznej poprawie, a potem został wysłany do miasta.
Wrócił do domu jako cichy, nieco przemęczony naukami młodzieniec, ale nie przyswoił sobie miejskiej ogłady do tego stopnia, jak tego pragnął ojciec. W ogóle nie był zbyt pojętny.
Na tego dobrego chłopca zagięli parol zarówno kapitan, jak i pastor, ponieważ obaj mieli sporo córek. Jeżeli jednak, mając podobne zamysły, z coraz większą uprzejmością odnosili się do Knuta, to srodze się mylili. Myśl o ożenku syna z którąś z biednych, niemających pojęcia o wielkim gospodarstwie córek kapitana lub pastora ani na chwilę nie zagościła w głowie Knuta. Stąd też uważał za potrzebne ostrzegać syna przed czymś podobnym.
Było to zresztą zbędne, bo sam Endrid wiedział równie dobrze jak ojciec, że ich ród musi doznać wyniesienia w inny sposób, że musi wchłonąć w siebie krew innego rodu, równego im liczbą pokoleń i znaczeniem.
Na nieszczęście Endrid był młodzieńcem nieco niezręcznym i niezaradnym w tych sprawach, wskutek czego wszyscy poczęli odnosić się do niego z podejrzliwością. Rozniosła się fama, że rozgląda się on za dobrą partią, a jeśli komuś raz taką łatkę przyczepią, to chłop staje się podejrzliwy i ostrożny.
Endrid spostrzegł to od razu, bo chociaż nie był sprytny, odznaczał się wielką wrażliwością. Zauważył też, że miejski strój i – jak mówiono – cygańska mądrość nie wpływają bynajmniej korzystnie na poprawę jego położenia. Miał dużo szlachetności i uczciwego charakteru oraz subtelności, przeto przykrości doznane tu i ówdzie skłoniły go do stanowczego kroku. Wyzbył się miejskiego stroju i miejskiego sposobu wyrażania się i zaczął pracować u swego ojca jako zwyczajny parobek.
Ojciec zrozumiał to wszystko prędzej jeszcze od syna i poprosił żonę, by udawała, że nie spostrzega zmiany w jego postępowaniu.
Nie mówiła przeto z synem o małżeństwie. Nikt nie dał mu poznać, iż dostrzega zmianę, jaka w nim zaszła. Przeciwnie, ojciec zaczął go coraz bardziej wtajemniczać w swe plany powiększenia gospodarstwa i jego udoskonalenia, wprowadzał go z wolna w szczegóły i dawał wskazówki, tak że powoli cały zarząd przeszedł w ręce Endrida.
I ojciec nie pożałował tego. Endrid pracował, lata mijały, zaczynał już teraz trzydziesty pierwszy rok życia, powiększył majątek ojcowski, a zarazem nabrał doświadczenia, pewności i śmiałości w interesach. Przez cały ten czas nie uczynił ani jednej próby starania się o jakąś dziewczynę zarówno w sąsiedztwie, jak i w innych okolicach i rodzice zaczęli obawiać się, że może całkiem wybił sobie żeniaczkę z głowy.
Ale tak nie było. W sąsiedztwie mieszkała pewna rodzina dosyć zamożna, zaliczana do pierwszych rodów okolicy, której członkowie już niejednokrotnie przedtem wchodzili w związki małżeńskie z Tingvoldami. Była tam dziewczyna, z którą Endrid znał się dobrze jeszcze za lat dziecięcych i którą nawet lubił serdecznie. Niezawodnie z dawna już ją sobie upatrzył za żonę, gdyż w pół roku po jej konfirmacji zaczął się starać o jej rękę. Miała wówczas siedemnaście, a on trzydzieści jeden lat.
Randi – takie miała imię – nie wiedziała w pierwszej chwili, co ma uczynić. Zwróciła się do rodziców, a ci złożyli całą sprawę w jej własne ręce. Powiedzieli, że Endrid jest zacnym człowiekiem, co do majątku zaś, to nie znajdzie nigdzie bogatszego męża. Co prawda różnica wieku jest znaczna i nie wiadomo, czy podoła gospodarstwu na tak wielkim majątku oraz czy potrafi wżyć się w nieznane sobie stosunki. Sama musi to rozstrzygnąć i zadecydować – mówili – wszakże o nią samą tutaj wyłącznie idzie.
Randi wydawało się, że rodzice woleliby, aby takiemu konkurentowi dała odpowiedź przychylną, a nie odmowną. Sama zaś nie była zdecydowana, jak ma postąpić.
Udała się przeto do matki Endrida, wiedząc, że ta ją lubi. Była pewna, iż matka wie o zamiarach syna, spostrzegła jednak ze zdumieniem, że jest inaczej, że nie wie nic. Matka uradowała się tak bardzo, że najgoręcej zaczęła ją namawiać, by wyraziła swą zgodę na małżeństwo.
– Pomogę ci! – powiedziała. – Ojciec nie chce ani grosza, ma swego dosyć, nie chce też, by dzieci czekały na jego śmierć. Podział majątku nastąpi natychmiast, a mała cząstka z której żyć będziemy, przypadnie wam również po naszej śmierci. Widzisz przeto, że z naszej strony nie spotkają cię żadne trudności.
Tak, Randi wiedziała, że Astrid i Knut są to ludzie, którzy jej nie sprawią zawodu.
– A Endrid – dodała matka – jest dobry i rozsądny.
W istocie tak było i Randi nie obawiała się żadnych przykrości z jego strony. Nie była tylko pewna, czy potrafi podołać swym obowiązkom.
W kilka dni później wszystko zostało ułożone. Endrid był zadowolony i rodzice również. Rodzina narzeczonej zażywała szacunku, dziewczyna była piękna i rozumna, tak że pod tym względem stanowiła może najlepszą partię w całej okolicy.
Wesele, którego szczegóły uzgodnili rodzice obu stron, miało się odbyć tuż przed żniwami, bo nie było powodu zwlekać z tym długo.
Ale ludzie niewtajemniczeni w te sprawy patrzyli na wszystko w inny sposób. Sądzono powszechnie, że młoda, ładna dziewczyna „sprzedała się”. Była tak młoda, że zaledwo wiedziała, co znaczy małżeństwo, i stary Knut pchnął syna w konkury, zanim inni spostrzegli, że dziewczyna jest dojrzała. Wszystko przypisywano jego chytrości.
Coś niecoś z tej gadaniny doszło do uszu Randi, ale Endrid okazywał jej tyle miłości i czynił to w sposób tak pokorny niemal, że nie chciała z nim zrywać. Mimo to stosunki ich oziębiły się nieco. Rodzice słyszeli oczywiście te plotki i zawistne uwagi, ale udawali, że wszystko jest w porządku.
Wesele miało być szumne, może nawet dlatego, by zadać kłam pogłoskom, i samej Randi było to na rękę. Zaproszono oczywiście także zwykłych towarzyszy Knuta: kapitana, pastora i wójta z rodzinami i mieli oni wziąć udział w orszaku weselnym zdążającym do kościoła.
Z tego też powodu nie chciał Knut muzykantów. Uważał to za zwyczaj przestarzały i zanadto chłopski. Ale Astrid obstawała przy tym, by rodzinny marsz towarzyszył państwu młodym w pochodzie ślubnym w jedną i drugą stronę. Zanadto kochała ten marsz, by miała nie przypomnieć go sobie na weselu własnego syna.
Knut nie zawracał sobie zbytnio głowy „poezją” i temu podobnymi rzeczami, przeto zostawił żonie wolną wolę. Astrid dała zatem znać rodzicom Randi, by zamówili muzykantów i kazali im grać dawny marsz, który długo spoczywał w zapomnieniu, bo pokolenie ostatnie pracowało w ciszy, bez muzyki i śpiewek. Przyszedł jednak czas właściwy i marsz musiał wrócić do swych praw.
W dniu wesela padał niestety zimny, jesienny deszcz i muzykanci, odegrawszy marsza pod dachem w chwili wychodzenia orszaku, musieli pochować swe skrzypki. Wydobyli je z ukrycia dopiero, gdy usłyszano dzwony kościelne, a i tak musiał za każdym z nich stać chłopiec z parasolem. Skuleni pod tym nakryciem, trzęsąc się z zimna, rżnęli dzielnie starodawną melodię.
Naturalnie w tych warunkach, w gęstym, mokrym powietrzu nie mógł marsz rozbrzmiewać wesoło, a także orszak ślubny bynajmniej nie był w radosnym nastroju. Pan młody siedział