Spośród wielu marszów, jakie ułożył, wsławił go zwłaszcza jeden, którego historia nie skończyła się wraz ze śmiercią twórcy, ale przeciwnie, wtenczas dopiero zaczęła się na dobre.
Grajek, Ole Haugen, biedny chałupnik mieszkający wysoko w górach, miał córkę imieniem Aslaug, która odziedziczyła po nim w spadku niepospolity rozum oraz zdolności muzyczne. Dotyczyło to nie tyle samej gry, ile tego, co przenikało całą jej istotę. Miała w sobie coś lekkiego i radosnego, zarówno w mowie, jak śpiewie, w chodzie i tańcu. Posiadała także szczególnie miły głos, który był właściwością całego rodu.
Pewnego dnia powrócił z dalekich podróży młody chłopak, syn bogatego właściciela starego folwarku Tingvold. Był on trzecim jego synem. Dwaj starsi zginęli tragicznie, gdyż utonęli podczas powodzi, i on miał odziedziczyć ojcowskie gospodarstwo.
Spotkał on Aslaug na wielkim weselisku i od razu się w niej zakochał. Było to wówczas rzeczą niesłychaną, by syn bogatego właściciela, pochodzący z tak zasiedziałej, starej rodziny, mógł się starać o dziewczynę biedną i z niskiego stanu, jaką była Aslaug.
Ale młodzieniec ten przebywał długo na szerokim świecie i oświadczył rodzicom, że na obczyźnie da sobie sam radę, więc jeśli nie otrzyma tutaj tego, czego pragnie, wyrzeknie się dziedzictwa.
Przestrzegano go ogólnie, że taka obojętność wobec rodu oraz lekceważenie dziedzicznej ziemi zemści się na nim. Mówiono również, że w tym wszystkim były czary Olego Haugena, być może dzięki mocy, wobec której ludzie powinni drżeć ze strachu.
Przez cały bowiem czas, kiedy pomiędzy synem a rodzicami toczyła się walka o tę sprawę, Ole Haugen był w wyśmienitym humorze. Gdy wreszcie syn wygrał, grajek oświadczył, że skomponował dla młodej pary marsz weselny, o którym nie zapomną najdalsze pokolenia rodu Tingvoldów.
– Lecz niech Bóg zmiłuje się – dodał – nad panną młodą, która przy jego dźwiękach nie pójdzie tak ochotnie do ołtarza, jak córka biednego komornika z Haug!
Ludzie upatrywali w tym wpływ złego ducha.
Tak mówi podanie. I zaprawdę bardziej od podania potwierdza się fakt, że jeszcze do dzisiejszego dnia w całej okolicy ludzie przepadają za muzyką i śpiewem, przeto w dawnych czasach zamiłowanie to musiało być nierównie większe. Nie mogłoby to trwać długo, gdyby nie zjawiał się od czasu do czasu ktoś, kto wzbogacał i utrwalał ów skarb tradycyjny. Ole Haugen musiał na tym polu położyć zasługi niepoślednie1.
Legenda powiada dalej, że marsz weselny Olego Haugena był najweselszym, jaki słyszano kiedykolwiek na świecie. Toteż para, która pierwsza przy jego dźwiękach pojechała do kościoła i nim została powitana po powrocie do domu, była najszczęśliwsza spośród wszystkich, jakie od wieków dawnych zjawiły się na ziemi. I chociaż mieszkańcy Tingvoldu z dawien dawna byli piękni i dorodni, a od tego czasu stali się jeszcze piękniejsi – to onej parze i pod tym względem należy przyznać pierwszeństwo.
Przechodzimy teraz od legendy do prawdy, na Olem Haugenie kończy się bowiem podanie, a zaczyna rzeczywista historia. Wedle niej ów marsz weselny stał się klejnotem rodzinnym, którego nie używano tak rzadko, jak to bywa z innymi klejnotami. Przeciwnie, posługiwano się nim często, to znaczy, że marsz ów w całym Tingvoldzie ciągle nucono, śpiewano, świstano, trąbiono, grano od paradnej komnaty aż do stajni, od stodół i gumien do lasu, a jedyne dziecko, jakie mieli szczęśliwi małżonkowie, było przez ojca, matkę, niańkę i resztę służby w takt owego marsza kołysane i huśtane na rękach. To samo dziecko, gdy tylko mogło wymówić czy wyśpiewać cokolwiek, samo z siebie zaczynało znowu od tegoż marsza weselnego.
Dziecko nosiło imię Astrid. Dar śpiewu był wrodzony każdemu członkowi rodziny, więc mała dziewczynka, od lat dziecięcych żywa i wesoła, niebawem po mistrzowsku wyśpiewywała tę triumfalną pieśń rodziców, wieszczącą jej samej najlepsze nadzieje na przyszłość.
Nikogo zapewne nie zdziwi, jeśli powiemy, że Astrid doszedłszy do lat dojrzałych sama zapragnęła wyszukać sobie męża. Może przesadą jest to, co powiadają o liczbie jej konkurentów – prawdą jest atoli, że bogata i urodziwa dziewczyna doszła do dwudziestu trzech lat życia i nie miała narzeczonego.
Pewnego dnia wyszło na jaw, co było powodem tego dziwnego faktu. Przed wielu laty matka Astrid wzięła do siebie wprost z gościńca opuszczone dziecko cygańskie. Co prawda chłopak nie był Cyganem, ale tak go wszyscy nazwali, a przede wszystkim Aslaug sama.
Gdy się matka dowiedziała, że ta szalona Astrid – czy ktoś może sobie wyobrazić podobne głupstwo – zaręczyła się z nim pewnego dnia w polu, rumor zrobił się straszny. Teraz wiedziano, czemu oboje śpiewali i gwizdali ustawicznie marsz weselny wszędzie, gdzie tylko byli: czy to na strychu, czy w lamusie, czy w lesie, czy na furze siana… słowem, wszędzie i ciągle, w dzień i w nocy.
Oczywiście chłopak został natychmiast wygnany z domu i okazało się, że nikt bardziej od córki komornika nie dba o przywileje rodu. A ojcu przyszły teraz na myśl owe dawne proroctwa z tego czasu, kiedy on sam zaparł się swoich tradycji rodzinnych. Rodzina miała się powiększyć o zięcia wziętego z ulicy… Straszne!
Wszyscy mieszkańcy doliny byli tegoż samego zdania.
Tymczasem Cygan Knut, bo takie było jego imię, zabrał się do handlu, zwłaszcza do handlu bydłem, i był powszechnie znany. W całej okolicy on pierwszy jął się takiej pracy na wielką skalę. Był pionierem nowej gałęzi zarobku i spowodował, że chłopi uzyskali teraz wyższe ceny, a wielu z nich doszło do znacznego majątku.
Obok tego Knut bardzo ochotnie brał udział w pijatykach i bitkach wszelkiego rodzaju i o tym przede wszystkim ludzie mówili, nie byli bowiem w stanie poznać się na jego zdolnościach kupieckich i nadzwyczajnym sprycie.
Kiedy Astrid skończyła lat dwadzieścia trzy, sprawa stanęła na ostrzu miecza. Albo cały majątek miał przejść na boczną linię i wyjść z bezpośredniego posiadania rodu Tingvoldów, albo Knut musiał stać się jego członkiem. Rodzice przez swoje małżeństwo utracili moralny wpływ na córkę, która mogła się teraz skutecznie opierać ich woli.
I stało się, jak chciała Astrid. Piękny, wesoły Knut pojechał z nią pewnego dnia do kościoła z tłumnym orszakiem. Dziedziczny marsz weselny, arcydzieło dziadka, grzmiał i huczał po całej dolinie, a oni sami nucili go także z uczuciem wielkiej radości.
Wszyscy byli weseli, nawet rodzice, którzy tak długo stawiali opór, uśmiechali się teraz, aż się temu powszechnie dziwiono.
Po weselu objął Knut gospodarstwo, a rodzice poszli na łaskawy chleb. Ale posiadłość była tak rozległa, że wszyscy zachodzili w głowę, jak Knut i Astrid dadzą sobie radę. W dodatku ogromne te dobra były dotąd dosyć licho administrowane i skutkiem tego gospodarstwo szwankowało. Knut zaczął od tego, że najął potrójną liczbę czeladzi i robotników, wszystko urządził inaczej i włożył w to sumę przekraczającą wyobrażenie mieszkańców doliny. Przepowiadano mu też niechybną ruinę.
Ale Cygan, jak go i teraz jeszcze zwano, był wesoły i ta wesołość udzieliła się też jego żonie. Cicha, dawniej smukła dziewczynka rozrosła się i przemieniła w tęgą kobietę. Wszystko dobrze się układało, rodzice byli zadowoleni. Teraz dopiero zrozumieli wszyscy, że Knut wniósł do Tingvoldu coś, czego tu dotąd nie znano, mianowicie – kapitał.
Zarazem wśród swoich długich włóczęg nabrał doświadczenia. Umiał się obchodzić z towarem i dbać o to, aby robotnicy i służba byli zadowoleni i chętni do pracy. Wszystko złożyło się na to, że po latach dwunastu nie można było poznać dawnego Tingvoldu. Budynki były nowe, liczba bydła potroiła się i wszystko wyglądało wyśmienicie, a Knut w długim szlafroku, z piankową fajką w zębach spędzał wieczory przy szklance grogu z kapitanem, pastorem i wójtem.
Astrid podziwiała go jako najmędrszego, najdzielniejszego człowieka na całym świecie i sama opowiadała, że w młodych latach tylko dlatego popijał i brał udział w bijatykach, by o nim szeroko mówiono.
Szła