– Słyszysz ty, prawda to, co mi pan Antoni powiada, że wy sypiecie za cholewy pszenicę? hę?
– E, wielmożny panie, gdzie by zaś była prawda – mówił zagadnięty, kłaniając mu się do kolan – raz ino wzionem kwaterkę pośladu dla kurcząt, i tyla.
Więc pan Marcin machnął ręką i na tym się skończyło – do pomocnika zaś powiedział:
– Franciszek mówi, że tylko raz wziął garść pośladu dla kurcząt, a pan zaraz zrobiłeś z tego wielkie rzeczy. Co też za człowiek z pana! Olaboga, laboga!
Musiał to być jednak poślad bardzo pożywny i rozmnażający się cudownie, jak ów chleb ewangeliczny, bo wszyscy robotnicy, pracujący w śpichrzu, trzymali kury, wyglądające lepiej od kur ich pryncypała, i przynosili je nawet do niego na sprzedaż, a on je kupował, nie domyślając się nawet, że na jego pszenicy zostały wypasione.
Tak rzeczy stały kilka lat, z tą różnicą, że ruch w kantorze zmniejszał się coraz bardziej, a większa część statków przeniosła się na drugą stronę rzeki, gdzie stały śpichrze Hersza i Arona, i tam zarzucały kotwice. Walka w imię postępu słabła widocznie i groziła zupełną przegraną. Dom Handlowy przysłał swemu ajentowi instrukcje obostrzające dawanie zaliczeń i zażądał ściągnięcia długów w jak najkrótszym czasie.
Były to ciężkie chwile dla pana Marcina; widział się bowiem jako poręczyciel w konieczności zapłacenia za tych, którym niegdyś dopomógł, przez co kapitał, mający być posagiem jego ukochanej córki, zmniejszył się do minimum – i gdyby nie pensja, którą pobierał jako ajent, a która obecnie stanowiła główną podstawę utrzymania domu, to procent od kapitału nie starczyłby nawet na codzienne potrzeby. Pocieszał się wprawdzie nadzieją, że odbierze swoje pieniądze z czasom, ale mimo to chudł, mizerniał i starzał się coraz bardziej. Tymczasem nadchodziły niepokojące wiadomości o obniżaniu się cen zboża na rynkach europejskich z powodu zasypania ich pszenicą amerykańską i przebąkiwano, że Dom Handlowy zechce pewnie zwinąć filię w mieście M., której utrzymanie było dość kosztowne, a od kilku lat żadnych nie przynosiło korzyści. Pan Marcin po całych dniach siedział w pustym kantorze, gdzie już nie było jego pomocników przy biurku, i patrząc bezmyślnie na rzekę, wybijał palcami marsza na zielonym suknie. Jedna tylko córka miała przywilej rozweselania ojca; słuchając jej szczebiotu, uśmiechał się i ożywiał jak dawniej, ale skoro tylko odeszła, wpadał znów w poprzednie zamyślenie i bębnił dalej swojego marsza.
Przez okno kantoru widać było także dziedziniec, łączący się z nim ogród i mały, nowy domek z pruskiego muru, otoczony niewielkimi gospodarskimi budynkami, a oddzielony tylko parkanem od posesji pana Marcina. Należał on do Niemca Ofmana, właściciela jednej z największych berlinek12, wożących zboże do Gdańska. Jakim sposobem ubogi człowiek do majątku przyszedł, nie naszą jest rzeczą badać, ale byli tacy, co pamiętali, jak przywędrował z kijem w jednej, a szczupłym węzełkiem w drugiej ręce, które to szczegóły w zestawieniu z obecnym położeniem Ofmana przyniosły mu tylko zaszczyt, jako dowodzące niezmiernej jego wyższości nad krajowcami, wielkiej wytrwałości i energii w walce o byt. Już sam sposób pozyskania gruntu pod budowę wart był zanotowania w kronice miasta, jako dowód rozumu przybysza i umiejętności tworzenia czegoś z niczego, która to umiejętność jest narodowym przymiotem Niemców.
Za parkanem ogrodu pana Marcina był kawałek cuchnącego bagna, zalewanego od czasu do czasu przez wodę rzeczną. Ofman nabył to bagno od miasta za kilkanaście talarów, z powodu którego to interesu pan burmistrz aż boki zrywał ze śmiechu i drwił z biednego Niemca, ilekroć go spotkał, nazywając go „jaśnie wielmożnym dziedzicem”. Nowy obywatel miasta jednak znosił spokojnie te drwinki i postępowaniem swoim dowiódł, że mądrze czyni ten, kto się śmieje na ostatku. Zaczął od porozumienia się ze służbą policyjną i furmanami, których zadaniem było wywożenie śmieci z ulic, i za poczęstunek oraz kilka pudełek zagranicznych cygar skierował wywózkę na własne terytorium. Tak załatwiwszy interes, postarał się o miejsce szypra na berlince i co roku wracając z Gdańska ze statkiem po ładunek, wiózł głęboko schowane w kajucie cygara i widział z pociechą, jak grunt jego rósł coraz wyżej, wyżej, aż zrównał się poziomem z posesją pana Marcina. Wtedy Ofman uznał, że już więcej cygar z zagranicy przywozić nie ma potrzeby, i wyjąwszy ze skórzanego woreczka pieniądze, zebrane kilkoletnią pracą, oszczędnością i przemysłem, ogrodził grunt i wystawił na nim mały parterowy domek, podług planu, jaki sam sobie obmyślił. W drugim roku stanęły budynki gospodarskie, w trzecim przybyła ozdobna facjatka na domu mieszkalnym, w czwartym weranda przed domem i ogródek, mały wprawdzie, ale z daleka nęcący oko barwnością kwiatów i starannym utrzymaniem – a całość posesji przybrała charakter miniaturowego holenderskiego folwarczku. Każdy szczegół mówił o wzrastającej zamożności posiadacza. Zamożność ta stała się jeszcze widoczniejsza od czasu, gdy się Ofman ożenił z wdową po właścicielu berlinki, na której poprzednio pełnił służbę szypra. Burmistrz już przestał śmiać się z niego, a pan Marcin, wzruszający z początku tylko ramionami, zaczął przypatrywać się tej fortunie rosnącej pod jego bokiem z pewną ciekawością. Co kilka dni bowiem można tam było zobaczyć coś nowego: to ganeczek, którego dawniej nie było, to sztachetki, to drzewka świeżo zasadzone, to altankę! A między tym wszystkim od świtu do nocy chodził sam właściciel, krzątając się z trudną do zrozumienia dla szlachcica wytrwałością. A zawsze coś trzymał w ręku: to młotek, to szpadel, to nóż, to świder – ciągle coś robił, przybijał, sam uskuteczniał każdą naprawę. Wkrótce też urządził porządny bulwark13, regulujący brzeg rzeki w tym miejscu; statki przy nim zarzucały kotwice, a nawet zimowały za pewną opłatą, której żądać nie przyszło nigdy do głowy jego sąsiadowi – a co wiosna stawały tam tratwy zbite z drzewa budulcowego. Miał już bowiem Ofman swój własny las w okolicy i powoli go wyrąbywał.
Obok tych zabudowań, uderzających mile oko ładem i czystością, smutnie odbijała obszerna posesja pana Marcina. Parkan, gnijący od spodu i grożący upadkiem, popodpierany był tu i ówdzie drągami; ze ścian domu tynk poodpadał w wielu miejscach, a drzewo wystawione na działanie powietrza i wilgoci pokrywało się pleśnią. Dach na śpichrzu od roku potrzebował naprawy. Ze wszystkich kątów wyglądała zbliżająca się powoli ruina. Pan Marcin ruiny tej bynajmniej nie pragnął, ale miał jedną maleńką wadę: lubił wszystko odkładać na jutro. Gdy dach zaczął zaciekać, a pomocnik, zwróciwszy mu na to uwagę, chciał zaraz posyłać po rzemieślnika, odpowiadał, że „jest w gorącej wodzie kąpany” i że „nie ma nic pilnego”. Tym sposobem uszkodzenia, zrazu małe i drobnymi kwotami dające się usunąć, zwiększały się i coraz znaczniejszych wymagały kosztów – że zaś wskutek nieszczęśliwego obrotu interesów fundusze pana Marcina zmniejszyły się bardzo, więc ani można już było myśleć o większych reparacjach.
Jeżeli pan Marcin z okien swego kantoru widział, co się działo u Ofmana, to Ofman widział równie dobrze, a może nawet lepiej, co się działo u niego – czego najlepszym dowodem było, że w chwili bardzo krytycznej dla pana Marcina zaproponował mu sprzedaż domu i ogrodu. Ale pan Marcin, choć flegmatyczny z natury, zsiniał aż z gniewu i nawymyślał mu po szlachecku. Niemiec zniósł obelgi z tak zimną krwią, jak niegdyś drwinki burmistrza, i pomyślał sobie prawdopodobnie, że i na niego przyjdzie kiedyś kolej wymyślać, tylko trzeba czekać cierpliwie.
Odtąd pan Marcin czuł do sąsiada dziwną, niewytłumaczoną niechęć, a ta wzmogła się jeszcze od czasu, gdy ten sam obywatel Tecki, którego niegdyś uratował od subhastacji, dla oddania należności Domowi Handlowemu, pożyczył od Ofmana pieniędzy i wymógł znów poręczenie na słabo opierającym się panu Marcinie. Spisano umowę u Ofmana, żeby przypadkiem pani Orecka nie domyśliła się, o co idzie, po czym pan Marcin poszedł do domu najprzód, dla niepoznaki, a Tecki miał w kwadrans potem przyjść do niego z pieniędzmi.