Ze ślubem jest sporo zamieszania, bo Hans marzy o tym, by wpisać nas do wielkiej księgi rodów SS. Zastanawiam się, czy dla mnie wspólnota rodów ma jakieś szczególne znaczenie, i ze zdziwieniem odkrywam, że tak. Coraz bardziej rozkwita we mnie duma z tego, że jestem Niemką, a wpisanie do tej szczególnej księgi byłoby ukoronowaniem dotychczasowego życia. To jak przepustka do wyższej kategorii ludzi, do lepszego świata, niedostępnego dla byle kogo z ulicy, ba, nawet dla zwykłych rodaków, którzy nie mają związków z SS. To swoiste potwierdzenie czystości krwi, przynależności do wyjątkowej aryjskiej rasy i gwarancja, że nasze dzieci będą miały w życiu łatwiej – nie będą musiały udowadniać swojego pochodzenia i ominie je ten cały ambaras ze zbieraniem dokumentów, ale przede wszystkim staną się elitą i przyszłością tego kraju.
Szczerze mówiąc, teraz, w czasie wojny, jest niezłe szaleństwo z dostarczeniem do Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS tych wszystkich aktów urodzenia, ślubów i zgonów. Mam wrażenie, że my, młodzi Niemcy, nie zajmujemy się niczym innym, tylko tworzeniem rodzinnych drzew genealogicznych, w których ze szczególną uważnością oglądamy każdy listek i korzonek, sięgając „pamięcią” nawet do połowy osiemnastego wieku. Tak jest w naszym przypadku, bo Hans jako oficer musi udokumentować nasze pochodzenie aż od 1750 roku.
– Kojarzysz rodziców ciotki Adelajdy? – Hans, pochylony nad dokumentami, delikatnie przygryza ołówek.
Nie znoszę tego jego przykrego nawyku, bo przez niego wszystkie ołówki w domu noszą ślady zębów i trzeba je chować przed znajomymi i rodziną, żeby nie pomyśleli sobie, że jesteśmy jakimiś flejtuchami.
– Nie mam o nich pojęcia.
– Zapytasz matkę?
– Mogę, oczywiście, tylko nie mam pewności, czy będzie coś wiedzieć.
Żółte, ciepłe światło niewielkiej lampki wiszącej nad stołem w kuchni sprawia, że okoliczne sprzęty spowija gęsty cień. Oczywiście moglibyśmy zapalić kolejną lampę, ale ta daje wrażenie intymności. W dodatku nasze twarze wydają się w jej blasku bardziej wypoczęte i świeże. Moja matka, jak zwykle pod pretekstem migreny, z wilgotną szmatką na czole leży na szezlongu w pokoju na górze, co w moim odczuciu po prostu umożliwia jej uniknięcie uciążliwego towarzystwa ojca. Nie wiem, co się stało z moim radosnym papą, ale od wielu tygodni dosłownie nie sposób się z nim porozumieć. Stracił zainteresowanie czymkolwiek innym niż wojna. Przestał troszczyć się o mamę, o nas, o dom, wiecznie tylko spotyka się w pijalniach piwa1 ze znajomymi, z którymi omawia kolejne aspekty ruchów wojsk, strategii i polityki, spekuluje, jak można by na wojnie zarobić, zupełnie jakby coś od niego zależało.
Jak dla mnie jest zwykłym aptekarzem, który poza sprzedażą większej ilości jodyny, bandaży i środków opatrunkowych ma niewiele wspólnego z zaszczytnymi ranami i tą całą wojną. Zresztą nie wiem, o co tyle krzyku. Najważniejsze, że wygrywamy. I gdyby tylko inne narody zrozumiały sens tego, co się dzieje, nie trwałoby to tak długo. W marcu 1938 roku Austriacy poddali się w zasadzie bez jednego wystrzału, rozumiejąc, że z nami nie wygrają i że mamy rację, a pod naszymi rządami kraj może się tylko gospodarczo rozwinąć, tak przynajmniej twierdzi pan Kügel. W mojej ocenie bardzo słusznie. Dzięki temu nie ryzykowali zdrowia bliskich, utraty domów i majątków, a może i odetchnęli z ulgą, że teraz przynależą do takiej wspólnoty narodowej jak nasza. Jestem przekonana, że dzięki temu ich życie może się tylko polepszyć.
– Ann, co się dzieje?
– Nic, nic, trochę się zamyśliłam.
– Ale nie zmieniłaś zdania?
Budzę się jak z letargu i spanikowana przyglądam mojemu przystojnemu narzeczonemu. Czyżby miał jakieś wątpliwości?
– Nie, skąd, a ty? – Zdziwiona wpatruję się w niego tak intensywnie, że bezwiednie łzy napływają mi do oczu. Nie zniosłabym, gdyby teraz się wycofał, zrezygnował. Kocham go tak bardzo, że aż zapiera mi dech. Jest taki czuły, dobry, troskliwy. Nie może mnie zostawić! Zaczynam nieświadomie panikować.
– Ej, głuptasie, co się dzieje? – Hans powoli się podnosi i podchodzi tak blisko, że wyraźnie czuję pieprzowo-piżmowy aromat jego wody kolońskiej.
Stoję jak słup soli, nie mogąc się poruszyć.
– Kotku? – Otula mnie całym sobą, przyciska do szorstkiego munduru, gładzi delikatnie po plecach. Lekko się kołyszemy, a on czule całuje mnie w czoło, w usta, szyję i… niespodziewanie pękam. Zaczynam płakać. – Rozmyśliłaś się?
Delikatnie potrząsam głową, a on, chyba zaniepokojony, wyciąga z kieszeni spodni wielką batystową chustkę w czarno-brązową kratę. Ociera mi łzy i wciska ją do ręki, żebym mogła wydmuchać nos.
– Ja… ja – jąkam się nieskładnie i pluję śliną. – Ja tak bardzo, tak bardzo… – Nabieram powietrza w płuca, aż rozciągnięte do granic możliwości pęcherzyki zaczynają pobolewać. – Ja…
– Tak? – zachęca mnie, wyraźnie wyczuwam jego zdenerwowanie.
Kolejny raz nabieram powietrza.
– Tak bardzo cię kocham. Nie zniosłabym, gdybyś mnie zostawił, odebrałabym sobie życie, jesteś całym moim światem. – Wbrew sobie mówię to wszystko, przed czym przestrzegała mnie matka.
Od kiedy pamiętam, powtarzała nam, że nie wolno przed mężczyzną do końca zdradzać swoich uczuć, myśli i pragnień:
– Jeśli powiesz wprost, szczerze, co ci leży na sercu, jak wielkim darzysz go uczuciem, przestaniesz być dla niego atrakcyjna. Pamiętaj: mężczyźni cenią sobie tajemniczość. Oni są jak myśliwi, którzy gonią za zwierzyną. Ty jesteś takim króliczkiem, który ma uciekać, wymykać się z rąk, on musi za nim biec. Masz być nieprzewidywalna, stanowić zagadkę. Stracisz wszystko, jeśli obnażysz swoje wnętrze. On znajdzie innego króliczka, za którym pobiegnie w nieznane z nadzieją, że zaskoczy go czymś nowym.
Oczywiście przy każdej nadarzającej się okazji podkreślała, że mała niedyspozycja, migrena czy słabość jest nie tylko znakomitym sposobem, by trochę odpocząć od towarzystwa, czyli głównie od męża, ale też stanowi miarę tego, jak jesteśmy kochane. Czy on się zatroszczy, zmartwi, czy będzie wokół nas chodził na paluszkach? I dopóki tak będzie, nie mamy czym się martwić, ale jeśli przestanie tak robić, powinien to być dla nas sygnał ostrzegawczy.
A ja? Zrobiłam wszystko źle! Jak naiwna, roztrzepana i rozdygotana nastolatka wyłożyłam wszystkie karty na stół, nie zostawiając sobie niczego w zanadrzu. Ta niepewność, ta cała miłość najwyraźniej odebrała mi rozum. Nigdy się tak nie czułam, nie kochałam tak mocno. Wystraszona drżę, czy moje wyznanie coś zmieni w naszej relacji. Mam nadzieję, że nie.
Tymczasem Hans ujmuje moją brodę i zmusza do uniesienia głowy. Kciukiem ściera ostatnią łzę, która nieśmiało wypływa spod powieki.
– Przepraszam, nie powinnam tego mówić.
– Wiesz, że jesteś głupiutka?
– Dziękuję, właśnie tego się obawiałam. – Biorę głęboki oddech i zła na siebie mimowolnie zaczynam się dąsać.
– Nie w tym sensie.
– To znaczy?