– Sto tysięcy funtów renty, to śliczny komentarz do katechizmu, pomagający nam cudownie przejść od zasad do akcji! – rzekł z westchnieniem. – Och, tak! Moja cnota nie chodzi piechotą. Dla mnie występek to poddasze, to wytarte ubranie, szary kapelusz w zimie i długi u stróża… Och! Chciałbym żyć na łonie tego zbytu rok, pół roku, mniejsza! A potem umrzeć. Przynajmniej poznałbym, wyczerpałbym, pochłonąłbym tysiąc istnień!
– Och! – rzekł Emil, który go słuchał – bierzesz powozik agenta giełdowego za szczęście. Ba, rychło sprzykrzyłbyś sobie majątek, widząc, że ci odbiera szanse stania się kimś. Pomiędzy nędzami bogactwa a bogactwami nędzy czyż artysta waha się kiedy? Czy nam nie trzeba zawsze walki? Toteż przygotuj swój żołądek, patrz – rzekł, pokazując mu heroicznym gestem po trzykroć święty i uspokajający widok, jaki odsłaniała jadalnia błogosławionego kapitalisty. – Ten człowiek – ciągnął Emil – zadał sobie trud zgromadzenia swoich pieniędzy jedynie dla nas. Czy to nie jest rodzaj gąbki zapomnianej przez naturalistów w gatunku polipów, którą należy delikatnie wyciskać, nim się ją pozwoli wyssać spadkobiercom? Czy nie podziwiasz stylu w tych płaskorzeźbach, które zdobią ściany? A świeczniki, a obrazy, cóż za inteligentny zbytek! Jeżeli mamy wierzyć zawistnym oraz tym, którzy silą się badać sprężyny życia, człowiek ten zgładził w czasie Rewolucji pewnego Niemca i kilka innych osób; mianowicie, jak mówią, swego najlepszego przyjaciela i jego matkę. Czy mógłbyś przypuścić zbrodnię pod siwiejącymi włosami tego czcigodnego Taillefera? Wygląda na bardzo poczciwego człowieka. Spójrzże, jak te srebra błyszczą: i każdy z tych lśniących promieni miałby być dla niego pchnięciem sztyletu?… Baśnie! To już lepiej uwierzmy w Mahometa. Gdyby opinia miała rację, oto trzydziestu dzielnych i utalentowanych ludzi gotuje się jeść wnętrzności i pić krew owej rodziny… a my dwaj, młodzi ludzie pełni niewinności, zapału, bylibyśmy wspólnikami zbrodni! Mam ochotę zapytać naszego kapitalisty, czy jest uczciwym człowiekiem…
– Nie teraz! – wykrzyknął Rafael – ale kiedy będzie zupełnie pijany; zjemy do tego czasu obiad.
Dwaj przyjaciele zasiedli, śmiejąc się. Najpierw spojrzeniem szybszym od słowa każdy z biesiadników spłacił swój haracz podziwu wspaniałemu widokowi, jaki przedstawiał długi stół, biały jak warstwa świeżego śniegu, na którym wznosiły się symetrycznie nakrycia uwieńczone rumianymi bułeczkami. Kryształy mieniły się tęczowo w blasku świateł, promienie świec krzyżowały się w nieskończoność, potrawy pomieszczone pod srebrnymi kopułami zaostrzały apetyt i ciekawość. Słowa padały dość rzadko. Sąsiedzi przyglądali się sobie wzajem. Madera zaczęła krążyć. Następnie zjawiło się pierwsze danie w całej chwale: byłoby przyniosło zaszczyt nieboszczykowi Cambaceresowi, a Brillat-Savarin byłby je wsławił. Bordo i burgund, białe i czerwone lały się z królewską hojnością. Tę pierwszą część uczty można było porównać pod każdym względem do ekspozycji klasycznej tragedii. Drugi akt stał się nieco gadatliwy. Każdy gość popił sumiennie, zmieniając wedle ochoty napoje, tak iż w chwili, gdy usunięto resztki tego wspaniałego dania, wszczęły się burzliwe dyskusje; to i owo blade czoło zarumieniło się, ten i ów oblókł się purpurą, twarze rozpłomieniły się, oczy rozbłysły. W czasie tego brzasku pijaństwa rozmowa nie wyszła jeszcze z granic uprzejmości; ale szyderstwa, koncepty padały stopniowo ze wszystkich ust; następnie potwarz podniosła łagodnie swoją wężową główkę, przemawiając słodkim głosikiem; tu i ówdzie, jakiś filut nadstawił ucha, mając nadzieję zachowania przytomności. Przy drugim daniu mózgi były już zupełnie rozpalone. Wszyscy jedli mówiąc, mówili jedząc, pili, nie zważając na nadmiar wchłanianych płynów, tak były klarowne i pachnące, tak przykład był zaraźliwy. Taillefer silił się zagrzewać gości, kazał podać zdradzieckie wina rodańskie, gorący tokaj, stare mocne Rusylony. Rozpędzeni jak konie pocztowe ruszające ze stacji biesiadnicy, smagani iskierkami wina szampańskiego, niecierpliwie oczekiwanego, ale lanego obficie, pozwolili myśli swojej galopować w próżnię owych wywodów, których nikt nie słucha, zaczęli opowiadać owe historie, które nie znajdują uszu, podejmowali po sto razy owe pytania, które zostają bez odpowiedzi. Jedna Orgia rozwinęła swój wielki głos, swój głos złożony ze stu zmieszanych hałasów, rosnących jak owe crescenda u Rossiniego. Potem przyszły obłudne toasty, przechwałki, wyzwania. Wszyscy wyrzekli się chwalby swojej pojemności intelektualnej, aby iść o lepsze z pojemnością beczki, kufy, kadzi. Rzekłbyś, iż każdy ma dwa głosy. Przyszła chwila, w której panowie mówili wszyscy naraz, a służący uśmiechali się. Ale ten zamęt słów, w którym dość mgliste paradoksy, pociesznie odziane prawdy zderzały się poprzez krzyki, poprzez nawiasem rzucane sądy, stanowcze wyroki oraz błazeństwa, jak wśród walki krzyżują się kule, granaty, pociski, byłby z pewnością zainteresował jakiegoś filozofa niezwykłością myśli lub zdumiałby polityka dziwactwem poglądów. Były to równocześnie książka i obraz. Filozofie, religie, pojęcia moralne, tak różne zależnie od szerokości geograficznej, rządy, słowem wszystkie wielkie dzieła ludzkiej inteligencji, padły pod kosą równie długą jak kosa Czasu i może z trudem przyszłoby wam rozstrzygnąć, czy włada nią pijana Mądrość czy też Pijaństwo, które się stało mądre i jasnowidzące. Jak gdyby ponoszone burzą mózgi te, niby morze rozdąsane na swoje brzegi, chciały, zdawałoby się, wstrząsnąć wszystkie prawa, między którymi unoszą się cywilizacje, spełniając w ten sposób bezwiednie wolę Boga, który zostawił w naturze dobro i zło, zachowując dla siebie samego tajemnicę ich nieustannej walki. Ta zajadła i ucieszna dyskusja była poniekąd sabatem inteligencji. Między smutnymi konceptami, jakie sypały te dzieci Rewolucji przy narodzinach dziennika, a pogwarkami wesołych pijaków przy narodzinach Gargantui była cała przepaść, jaka dzieli wiek dziewiętnasty od szesnastego. Tamten przygotowywał zniszczenie śmiejąc się, nasz śmiał się pośród ruin.
– Jak wy wołacie tego młodego człowieka, który tam siedzi? – spytał rejent, wskazując Rafaela. – Zdaje mi się, że go nazywają Valentin.
– Też się pan wybrał ze swoim Valentin! – wykrzyknął, śmiejąc się, Emil. – Rafael de Valentin, jeżeli łaska. Mamy w herbie złotego orła w czarnym polu, ze srebrną koroną, dziób i pazury czerwone, z tym pięknym godłem; NON CECIDIT ANIMUS! Nie jesteśmy żadnym znajdą, ale pochodzimy od cesarza Valensa, praszczura rodu Valentinois, założyciela miast Walencji w Hiszpanii i we Francji, prawego dziedzica cesarstwa Wschodu. Jeżeli pozwalamy