– A któregoś dnia – mówiła, wspominając jak przez mgłę przepowiednie O'Hary – przyjdzie po ciebie wielki Ryży Byk w zielonym polu i pułkownik jadący na okazałym wierzchowcu… tak… i – tu wpadła w angielszczyznę – dziewięciuset diabłów.
– O! – odpowiadał Kim – będę pamiętał. Przyjdzie i Ryży Byk, i pułkownik na koniu, ale wprzódy, jak mówił ojciec, mają przyjść jeszcze dwaj ludzie, którzy przysposobią grunt do tej całej sprawy. Ojciec gadał, że oni zawsze robią w ten sposób i że zawsze tak bywa, gdy mają się odbywać czary.
Gdyby kobieta wyprawiła Kima z owymi dokumentami do miejscowego Jadoo-Gher, loża prowincji przyjęłaby go niewątpliwie i odesłała do masońskiej ochronki w Pogórzu; atoli baba nie miała zaufania do tego, co słyszała o czarnoksięstwie, a i Kim miał też samodzielne poglądy. Skoro dorósł do lat zielonej młodości, nauczył się unikać misjonarzy i białych ludzi o surowych obliczach, którzy go pytali, kto zacz i czym się trudni. Albowiem Kim trudnił się tylko nieróbstwem – w czym powodziło mu się doskonale. Prawda, że znał jak własną kieszeń przepysznie obwarowany gród Lahory, od bramy delhijskiej do fosy fortecznej, żył za pan brat z ludźmi, którzy wiedli życie osobliwsze, niżby się śnić mogło samemu Harun al Raszydowi, a sam też pędził żywot niesforny, niby z Tysiąca i jednej nocy – lecz misjonarze i sekretarze towarzystw dobroczynnych nie poznawali się na piękności jego żywota.
Załoga nadała mu żartobliwy przydomek „Małego Przyjaciela całego świata”, a ponieważ był zręczny i niepozorny, więc często nocą przekradał się po ludnych dachach domów, spełniając polecenia wymuskanych i urodziwych młokosów eleganckiego świata. Były to oczywiście intrygi miłosne – on wiedział o tym, gdyż odkąd nauczył się mówić, znane mu były wszelkie grzeszki, ale kochał tylko grę dla gry samej, przemykanie się chyłkiem po mrocznych uliczkach i zakamarkach, wydrapywanie się po rynnie, spostrzeżenia i odgłosy z kobiecych pogwarek na płaskich dachach domów i ucieczkę na łeb na szyję z gzymsu na gzyms pod osłoną parnej pomroki. Koło ceglanych kapliczek pod drzewami nadrzecznymi przebywali mężowie świątobliwi, pomazani popiołem fakirowie, z którymi był na stopie nader poufałej; pozdrawiał ich, gdy wracali z włóczęgi po prośbie, a gdy nikogo nie było w pobliżu, jadał wespół z nimi z jednej misy. Jego opiekunka ze łzami w oczach nalegała, by nosił odzież europejską: spodnie, koszulę i wymięty kapelusz. Kimowi jednak, gdy zajęty był pewnymi sprawkami, bardziej dogadzało przebieranie się w strój hinduski lub mahometański. Jeden z młodych wykwintnisiów (ten, którego zwłoki znaleziono na dnie studni w ową noc, gdy było trzęsienie ziemi) podarował mu całkowite ubranie chłopięce, jakie noszą łobuziaki z niższych kast; Kim ukrył je w tajnym schowku pod belkami na dziedzińcu tracza6 Nila Rama, naprzeciwko Wysokiego Trybunału pendżabskiego, gdzie wonne pnie deodarów7 spławiane rzeką Ravee leżą, czekając obróbki. Ilekroć nawinął się interes lub swawolna łazęga, Kim nie omieszkał skorzystać ze swej własności, o świcie zaś powracał na werandę, wyczerpany darciem się wniebogłosy za orszakiem ślubnym lub wyciem na uroczystościach hinduskich. W domu niekiedy trafiło się jadło, ale częściej się zdarzało, że nie było co do ust włożyć; wówczas Kim szedł na wyżerkę do przyjaznych mu krajowców.
Bębniąc piętami po bokach Zam-Zammah, raz po raz odrywał się od gry w „króla zamczyska” z małym Chota Lalem i Abdullahem, synem cukiernika, i rzucał niewybredne docinki w stronę krajowca-policjanta, który stał na straży rzędów obuwia koło bramy muzeum. Sążnisty8 Pendżabczyk pobłażliwie szczerzył zęby – znał on już Kima od dawna. W tenże sposób odnosił się do niego i polewacz zraszający zapyloną ulicę wodą z bukłaka z koziej skóry. Tak samo ustosunkował się doń pochylony nad świeżo sporządzonymi skrzyniami Jawihir Singh, co w muzeum był stolarzem; słowem, tak postępował wobec Kima każdy, kto się tu pojawił, z wyjątkiem chłopów okolicznych, spieszących do Domu Cudów celem obejrzenia przedmiotów wyrabianych w ich macierzystej prowincji lub gdzie indziej. Muzeum zawierało okazy sztuki i przemysłu indyjskiego, a kto chciał być tu mądry, mógł poprosić kustosza o objaśnienia.
– Wynocha! Wynocha! Puść mnie na górę! – krzyczał Abdullah, wdrapując się na koło armaty.
– Twój ojciec był cukiernikiem, twoja matka ukradła ghi! – zaśpiewał Kim. – Wszyscy muzułmanie już dawno pospadali z Zam-Zammah!
– Więc puść mnie na górę! – pisnął mały Chota Lal, ubrany w czapeczkę obrębioną szychem9. Jego ojca ceniono na jakie pół miliona szterlingów, ale Indie są jedynym w świecie krajem demokratycznym.
– Hindusi też stracili Zam-Zammah. Wyparli ich muzułmanie. Twój ojciec był cukiernikiem!…
Naraz przerwał śpiewkę. Zza węgła, od strony gwarnego Bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim dotąd jeszcze nie widział, choć mu się zdawało, że zna wszelkie kasty. Człowiek ów był wysoki prawie na sześć stóp10, ubrany w fałdzistą szatę z materiału burego niby derka końska, a żadnego z jej zmarszczeń Kim nie potrafił przypodobnić11 do jakiegokolwiek znanego mu zatrudnienia lub zawodu… U pasa przybysza zwisał podłużny, inkrustowany piórnik żelazny i drewniany różaniec, jaki noszą ludzie świątobliwi. Głowę osłaniał olbrzymich rozmiarów płócienny kapelusz, zapadający na oczy. Twarz była żółta i pomarszczona, podobnie jak u Chińczyka Fook-Shinga, szewca na rynku. Oczy w kącikach zakrzywiały się ku górze i wyglądały jak małe żyłki oniksu.
– Kto to? – ozwał się Kim do rówieśników.
– Chyba jakiś człowiek! – rzekł Abdullah, trzymając palec w gębie i wytrzeszczywszy oczy.
– Jużci12! – odparł Kim – ale takiego człowieka to jeszcze w Indiach nie zdarzyło mi się widzieć.
– Może kapłan – rzekł Chota Lal, przypatrując się różańcowi. – Patrzcie, on idzie do Domu Cudów!
– Nie, nie! – mówił policjant, potrząsając głową – nie rozumiem waszej mowy! – (sam stróż bezpieczeństwa mówił po pendżabsku). – Hej, Przyjacielu całego świata, co on tam szwargocze?
– Przyślij go tu! – zawołał Kim i dał susa z Zam-Zammah, wymachując bosymi piętami. – To cudzoziemiec, a z ciebie jest istny bawół!
Przybysz, nie mogąc się dogadać, ruszył ku chłopcom. Był to człek już leciwy, a jego wełniana opończa trąciła jeszcze przykrym zapachem bylicy rosnącej w przesmykach górskich.
– Hej, dzieci, co to za wielki dom? – ozwał się płynnie narzeczem