Tylko fala przybrzeżna z cichym chlupotem roztrącająca stopnie schodów, tylko piosenka gondoliera, co przejechał mimo w żałobnej swej łodzi, budziły z zadumy olśnienia i kazały stwierdzać ten ponad wszystko radosny fakt, że jestem naprawdę w Wenecji…
Tak to rozkochany w mieście dożów, pijany czarem architektury i smętkiem czarnych, tajemniczych wód, czekałem w ten cudowny poranek na vaporetto3 które miało mnie przewieźć na tamtą stronę Wielkiego Kanału. Poza mną był stary, połowy XVIII wieku sięgający kościół S. Marcuola z małym dziedzińcem przed bramą wchodową, po lewej, po drugiej stronie wąskiego rio4 może najwspanialszy po siedzibie dożów pałac Vendramin-Calergi, ten sam, w którym ostatnie swe tchnienie oddał wielki twórca Nibelungów5. Właśnie gdy błądząc spojrzeniem po jego fasadzie odczytywałem dewizę: „Non nobis – Domine – Non nobis”6, rozległ się przeciągły, trochę szorstko rozdzierający ciszę tej godziny gwizd parowczyka.
Więc rzuciwszy7 raz jeszcze na koronkę pałacu, wstąpiłem na ruchomy pomost i za chwilę siedziałem już na rufie statku.
– Avanti!8 – podał sternik hasło przez tubę w czeluście kotłowni i vaporetto wyzwolone z uwięzi zaczęło rozgarniać sztabą leniwe wody.
Podróż moja nie miała trwać długo: wysiadałem na najbliższym przystanku, S. Staë. Statek minął były dom patrycjusza Teodora Correr i założone przezeń Museo Civico, minął stary śpichlerz9 Republiki, pałace Erizzo, Grimani della Vida i Fontana i dotarłszy do linii Palazzo Tron, zwrócił się dziobem w prawo ku brzegowi.
– Ferma!10 – spadł rozkaz z wyżki w środku vaporetta.
Przycichł warkot śruby, ustała oddenna praca kotła i parowczyk przyciągnięty łagodnie liną do burty pontonu zbratał się znów z przystanią w chwilowym uścisku.
Przepchawszy się szczęśliwie przez zastęp pasażerów, stanąłem na bulwarze przybrzeża. Stąd do Galleria d'Arte Moderna11 w pałacu Pesaro, celu mojej wędrówki, było już niedaleko. Przeszedłem krótki, ponad rio di Mocenigo gibkim łukiem rozpięty ponticello12 i znalazłem się na Fondamenta Pesaro.
Cicho tu było jakoś o tej porannej godzinie i plusk fali wdzierający się leniwo na omszałe stopnie tarasu rozbrzmiewał wyraźnie w podsieniach pałacu.
Wszedłem na pierwsze piętro. U wejścia do galerii spotkały mnie osowiałe i niechętne spojrzenia funkcjonariuszy, którzy zdawali się mieć mi za złe, że im przerywam dolce far niente13 żądając biletu.
Wpuszczono mnie do wnętrza. W salonach pustki: tu i tam błąkało się kilku stranieri14 z baedekerami15 w ręku, a jakaś koścista miss w cwikierze16 pożerała oczyma ponętny akt męski. Uwagę moją zaprzątnęła grupa Mieszczan z Calais Augusta Rodina. Gdy po pewnym czasie oderwałem wzrok od rzeźby i spojrzałem w głąb najbliższej sali, spostrzegłem przed jednym z obrazów młodą piękną damę. Profil jej, subtelny a zdecydowany, z orlikowatym nosem, odcinał się na tle silnie oświetlonej przez słońce ściany wyraźnie i mocno. Krucze, połyskami metalu grające włosy okalały twarz smagłą, pociągłą, z parą ciemnoorzechowych, ognistych oczu. Spojrzenie ich jedyne, niezapomniane łączyło w sposób przedziwny kobiecą słodycz ze stalowymi błyskami nieugiętej woli: w momentach gniewu oczy te musiały być straszne. Z tą doskonale piękną, patrycjuszowską głową harmonizowała wybornie wysmukła i giętka kibić, której linie przeglądały dyskretnie a kusząco przez czarną, pełną spokojnej elegancji i smaku tualetę17. A na tle tej wyrafinowanie prostej i skromnej sukni wykwitał jak płomień szal pomarańczowy i zlewał się w barwną symfonię z dużą, herbacianą różą wpiętą we włosy.
Cudna kobieta! – pomyślałem, przestępując próg sali. Odwróciła się i po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia: jej – trochę roztargnione, potem badawcze, wreszcie zaintrygowane – moje – hołdownicze i podziwem brzemienne. Na ustach jej zaświtał zarys uśmiechu i zgaszony wolą rozwiał się powoli bez śladu; obojętne, aksamitne oczy przeniosły znów łaskę spojrzenia na obraz Fragiacoma18Kutry rybackie podczas sztormu.
I wtedy przyszedł mi w pomoc19 szczęśliwy przypadek.
Już gdy mijałem ją ze ściśniętym sercem i uczuciem zawodu, książka, którą trzymała w ręku, wysunęła się z palców i upadła na posadzkę koło mnie. Błyskawicznym ruchem schyliłem się po nią i odczytałem tytuł: – El secreto del acueducto – por Ramón Gómez de la Serna20.
To Hiszpanka – pomyślałem i z ukłonem zwracając jej własność, zapytałem:
– Dispense V. – Este libro pertence a V. No es verdad?21
Spojrzała przyjemnie zdziwiona i odbierając książkę, odpowiedziała w tymże języku:
– Pan mówi po hiszpańsku. Może jest pan moim rodakiem?
– Nie, łaskawa pani – odparłem – jestem Polakiem, lecz nie jest mi obcym język szlachetnych synów Kastylii.
Znajomość była zawarta. I potoczyła się między nami rozmowa żywa a malownicza, bo i ona lubiała22 styl trochę kwiecisty, w kunszt słowa bogaty, i ja urzeczony czarem jej postaci mimo woli dobierałem zwrotów barwnych, jak motyle skrzydlatych.
Donia 23 Inez de Torre Orpega rodem z Estramadury była od kilku lat wdową. Większą część roku spędzała w Madrycie u starszej siostry zamężnej za jakimś dworskim dostojnikiem, a tylko na miesiące letnie przyjeżdżała w odwiedziny do krewnych w Wenecji. O Polsce i Polakach wiedziała niewiele i z zajęciem słuchała moich informacji. Gdy w pół godziny potem opuściliśmy galerię obrazów i znaleźliśmy się na bulwarze Fondamenta Pesaro, byliśmy już dobrymi znajomymi.
– Dokąd się pan teraz wybiera? – zagadnęła. – Pora jeszcze za wczesna na obiad, lecz stosowna na drugie śniadanie. Czy nie zechciałby go pan spożyć w moim towarzystwie gdzieś w jakiejś restauracji z widokiem na Ponte Rialto? Lubię bardzo obserwować go w godzinach porannych.
Byłem zachwycony.
– Najlepiej będzie – zaproponowałem – jeżeli wstąpimy do Corvo Nero opodal przystanka24vaporettów.
– Wybornie. Proszę zatem podać mi rękę i sprowadzić do gondoli.
Spojrzałem trochę zdziwiony:
– Na razie nie widzę żadnej. Musimy trochę zaczekać, aż któraś podpłynie.
Odpowiedziała srebrzystym śmiechem:
– Mój Beppo nie każe nam długo czekać. Oto już poznał mnie z dala po głosie i zbliża się ku nam na swej „Rondinelli”.
I rzeczywiście, spoza węgła bulwaru wychylił