Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379645374
Скачать книгу
jak gdyby czytał moje myśli, gdyż pokiwał głową.

      – Cieszę się, że osiągnęliśmy porozumienie. Rekomendujące pana osoby wypowiadały się bardzo pochlebnie o pańskiej dyskrecji.

      – Tak – przytaknąłem tylko, nie mając pojęcia, kogo może mieć na myśli.

      – Jeśli więc mamy omówione wszystko, to będę czekał na informacje. Kiedy będzie pan gotów przystąpić do pracy?

      – No cóż. Mam kilka spraw, które muszę dokończyć, więc myślę, że... – zająknąłem się, widząc jego wzrok. – Niezwłocznie, jeszcze dziś.

      Wstał, wyciągnął do mnie dłoń. Spotkanie było skończone.

      – Dobrze. Zjawię się w mieście za jakieś dwa tygodnie. Mam nadzieję, że znajdzie pan czas na wspólny obiad?

      To spotkanie, ta rozmowa była dla mnie jak dotknięcie nieba. Niczym autokarowa wycieczka objazdowa po raju ze wszystkimi jego bajerami. Klimatyzacja, czyste powietrze, czyste żarcie... Czyste kible, spłukiwane czystą wodą! Wszystko było ładne, nowe i takie eleganckie.

      Ten hotel, to jedzenie, cały ten mikrokosmos świata bogatych ludzi. Perfekcyjny bąbel marzeń. Równie dobrze moglibyśmy funkcjonować bez świata zewnętrznego, zawieszeni w idealnej, sterylnej pustce. Nieustannie stabilni w zadanej przez system temperaturze, doskonałej na koszulę z mankietem, marynarkę i krawat.

      A teraz spotkanie się kończyło. Autokar wycieczkowy podjeżdżał do ostatniego przystanku, gdzie już czekała na mnie winda, mająca zwieźć mnie z powrotem do piekła, które nazywałem życiem.

      Przełknąłem ślinę, patrząc na niedojedzoną porcję. Ciekawe, czy zapakują mi na wynos, jak poproszę...? Nie, pewnie nie.

      – Oczywiście. W dowolnej chwili.

      – Powodzenia zatem, przyda się panu.

      Potrząsnął moją ręką mocno, zdecydowanie. Zapiąłem przyciasną, niewygodną i zapewne niemodną marynarkę, wymamrotałem jakieś pożegnanie i ruszyłem ku wyjściu.

      – Do widzenia, panie Khudovec, hotel Ojczyzna zaprasza ponownie! – zaszczebiotała cycata recepcjonistka zza kontuaru, kiedy byłem już przy drzwiach.

      Drgnąłem jak smagnięty batem, obróciłem do niej. Pełne usta rozciągnęły się w uśmiechu, pokazując dwa rzędy idealnie równych, praktycznie identycznych zębów.

      Ciekawe, ile musiały kosztować takie zęby i taki uśmiech? A może była po prostu androidem, podpiętym do systemu rezerwacji hotelowych przez wiązkę schowanych pod ladą kabli?

      No tak, identyfikacja wchodzących, pomyślałem sobie. Tylko spokojnie, Chudy, bez nerwów. Przecież w takich miejscach mają pełną kartotekę wejść i wyjść. A jako że siedziałem tam, jadłem i piłem... Pewnie mieli już o mnie komplet informacji, z grupą krwi i długością członka włącznie.

      – Czy możemy zaoferować panu jakieś dodatkowe usługi, panie Khudovec? – Przekręciła głowę filuternie i puściła do mnie oko.

      Android na sto procent. Sczytuje teraz moje reakcje skórne, rejestruje przyspieszone tętno, widzi ciepłotę ciała, zmieniające się ukrwienie i dostosowuje bieg rozmowy do zachowań.

      A ja nie cierpię androidów.

      No nie cierpię i nic na to nie poradzę, mimo że w tej chwili można to cholerstwo spotkać coraz częściej, niemalże na każdym kroku. Jakoś tak patrzę na nie i... i aż mnie wstrząsa.

      To samo mam ze starymi ludźmi i upośledzonymi dziećmi. Nie to, że się nimi brzydzę czy gardzę, nic z tych rzeczy. Babcię przez ulicę przeprowadzę, dziecku nawet rękę podam. Ale po prostu nie lubię przy nich przebywać i tyle.

      Z ciężkim westchnieniem po raz ostatni odetchnąłem czystą, chłodną atmosferą hotelu i przeszedłem przez pancerne obrotowe drzwi na zewnątrz.

      Powietrze NeoSybirska uderzyło mnie w twarz niczym gorąca, mokra szmata do podłogi. Wiszący w powietrzu zapach dymu, spalin i rozgrzanego metalu, przepalony olej, smród kwasów i plastiku, dławiąca woń płynów ustrojowych i syntokrwi, wyrzucana przez wentylatory klinik augmentacyjnych... Smród toczącej swój bury nurt rzeki, niosącej ku niewyobrażalnie odległemu morzu hektolitry toksycznych ścieków z kopalni i zakładów przemysłowych K-Merowa.

      Spojrzałem jeszcze raz tęsknym wzrokiem ku schowanemu za przyciemnionymi szybami wnętrzu z jego klimatyzacją i czystym powietrzem, a potem ruszyłem szybkim krokiem po chodniku do miejsca, gdzie zostawiłem samochód.

      Udające naturalny kamień płytki szybko ustąpiły miejsca pokryciu z bardziej wytrzymałego durakwarcu, żeby po chwili zmienić się w standardowe bloczki z przemielonych odpadów produkcyjnych.

      Tutaj, na obrzeżach coraz bardziej zagęszczającego się śródmieścia, dało się jeszcze znaleźć kawałki starych chodników z betonu, albo nawet fragmenty dróżek wylanych dziesięciolecia temu z asfaltu. Masa miękła podczas upału, zachowując w sobie wgłębienia po obcasach, a potem twardniała na kamień – uwieczniając ślady przejścia niczym błoto z odciskami łap dawno wymarłych dinozaurów.

      Dalej, bliżej ku centrum miasta, była już tylko nowoczesność. Interaktywne chodniki z reklamami. Holograficzne okna, pokazujące spersonalizowane reklamy. Wielkie, trójwymiarowe bannery, nieustająco wyświetlające propagandowo-konsumencką sieczkę.

      Nawet stąd widziałem rzędy dizajnersko jednakowych, do wyrzygania nudnych w swej zamierzonej monumentalności wieżowców, które codziennie połykały i wypluwały z siebie rozkrzyczaną, kolorową masę pochłoniętych pędem ku lepszemu jutru, wysoko wykwalifikowanych pracowników. Ludzi przeświadczonych o swojej wyjątkowości, będących w istocie całkowicie zbywalnym, powtarzalnym aktywem.

      Skręciłem za róg, zanurzając się pomiędzy stare, kilkunastopiętrowe bloki. Większość miała już zamurowane wejścia, powybijane okna straszyły resztkami szyb, tablice ostrzegawcze głosiły: „Nie zbliżać się, budynek przeznaczony do rozbiórki”.

      Dalej pomiędzy betonowymi megalitami widać było już potężne cielska maszyn budowlanych. Wymalowane w jaskrawy żółty kolor, oznaczone obowiązkową patriotyczną trójkolorową wstęgą uwijały się bez wytchnienia dniem i nocą, niczym robotnice w ulu, kawałek po kawałku wyburzając stare miasto, aby wznieść na jego gruzach nową, lepszą przyszłość.

      No tak, w końcu do wyborów zostało niespełna trzy miesiące, więc gubernator robił, co tylko mógł, żeby wyróżnić się przed władzami centralnymi w nadziei na reelekcję. Kolejne kwartały biurowców, jeszcze więcej apartamentów dla bogaczy... Może jakiś kompleks spa albo, jeszcze lepiej, nowa szkoła z rozszerzonym wychowaniem patriotycznym? To zawsze było dobrze punktowane.

      Samochód stał, jak go zostawiłem, centralnie pod zakazem. Piknął agonalnie, kiedy sensor wyczuł, że podchodzę.

      – Otwórz bagażnik – powiedziałem, a kiedy nie stało się nic, powtórzyłem dobitniej: – Otwórz bagażnik, kupo złomu!

      Nadal nic, więc westchnąłem ciężko i namacałem pod klapą przycisk otwierania. Siłowniki zacharczały, próbując unieść klapę, która ani drgnęła – no tak, znów się zatarły.

      Złapałem obiema rękami i czując, jak pot ścieka mi strużką po plecach, pociągnąłem klapę w górę. Poszło, chociaż z trudem; siłowniki zajęczały rozdzierająco, coś zarzęziło w mechanizmie, w końcu załapało i bagażnik zaczął otwierać się sam.

      Ściągnąłem, w zasadzie zerwałem z siebie nieludzko niewygodną i zbyt ciepłą marynarkę. W pierwszym odruchu gotów byłem pizgnąć ją w zakurzone wnętrze przestrzeni ładunkowej, ale zacisnąłem tylko zęby: nie. Taki ciuch się szanuje, a przecież