Chwyciła go mocniej i nakreśliła na okładce egzaminacyjnego kajetu swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. Fang Runin.
Nie ją jedną dręczyły nerwy. Już w tej chwili spod tylnej ściany sali dolatywały odgłosy wymiotów. Rin chwyciła się za przegub, zamknęła palce na śladach oparzeń, zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Skup się.
Stojący w rogu zegar wodny odezwał się cichym kurantem.
– Zaczynajcie – rzucił egzaminator.
Okładki setki kajetów zafurkotały niczym skrzydła zrywającego się do lotu stada wróbli.
Dwa lata wcześniej, w dniu, w którym mocą arbitralnej decyzji lokalnego sędziego pokoju wypadały czternaste urodziny Rin, przybrani rodzice wezwali ją do swojej części domu.
Prawdziwa rzadkość. Fangowie zazwyczaj ignorowali istnienie Rin, chyba że mieli dla niej akurat jakieś zadanie. Wówczas wydawali polecenia tonem, którym równie dobrze mogli zwracać się do psa. „Zamknij sklep. Rozwieś pranie. Zanieś sąsiadom tę paczkę opium i nie wracaj, dopóki nie wydębisz od nich dwakroć tyle, ile zapłaciliśmy my”.
W fotelu dla gości siedziała kobieta, którą Rin widziała pierwszy raz w życiu. Twarz nieznajomej oprószona była czymś, co wyglądało jak mąka ryżowa; jej bladość podkreślał kolor pokrywający wargi i powieki. Miała na sobie jasnoliliową suknię, ozdobioną deseniem w kwiaty wiśni, o kroju stosownym być może dla dziewczęcia dwa razy młodszego. Suknia ściskała grubą talię, nadając całości wygląd pękatego worka ze zbożem.
– To ona? – upewniła się nieznajoma. – Hmm. Trochę przyciemna. Inspektor nie zwróci większej uwagi, ale cena pójdzie przez to w dół.
Rin doznała nagle przerażającego przeczucia, że wie, co się dzieje.
– Kto to jest? – zapytała śmiało.
– Siadaj, Rin! – rzucił wujaszek Fang i wyciągnął po dziewczynę dłoń.
Rin z miejsca rzuciła się do ucieczki. Ciotunia Fang chwyciła ją za rękę i szarpnęła z powrotem. Doszło do krótkiej szamotaniny, z której zwycięsko wyszła ciotunia Fang i popchnęła Rin w stronę krzesła.
– Nie pójdę do burdelu! – wrzasnęła dziewczyna.
– Swatka Liew nie przychodzi do nas z burdelu, idiotko! – warknęła ciotunia Fang. – Siadaj. Okaż trochę szacunku.
Swatka Liew wydawała się zupełnie nieporuszona, jakby oskarżenia o sutenerstwo stanowiły codzienny element jej pracy.
– Niebawem spotka cię niesłychane szczęście, moja słodziutka – odezwała się. Głos miała promienny i fałszywie przymilny. – Chcesz może usłyszeć jakie?
– Nie! – Rin zacisnęła dłonie na brzegach siedziska i wbiła spojrzenie w czerwone usta swatki.
– Doprawdy przemiła. – Kobieta ściągnęła uśmiechnięte wargi.
Okazało się, że po długich, mozolnych poszukiwaniach swatka zdołała znaleźć w Tikany mężczyznę skłonnego wziąć Rin za żonę. Był nim pewien zamożny kupiec, zarabiający na życie importem świńskich uszu i rekinich płetw. Był dwukrotnie rozwiedziony i trzy razy starszy od wybranki.
– Cudownie, prawda? – rozpromieniła się swatka Liew.
Rin rzuciła się do drzwi. Zanim przebiegła dwa kroki, dłoń ciotuni Fang wystrzeliła w powietrze i zamknęła się na nadgarstku uciekinierki. Rin wiedziała, co się stanie w następnej kolejności. Zebrała się w sobie, szykując na pierwszy cios, na kopniaki wymierzone w żebra, takie, po których nie zostają siniaki. A jednak nie – ciotunia Fang po prostu zaciągnęła ją z powrotem na krzesło.
– Zachowuj się! – wycedziła przez zaciśnięte zęby tonem zwiastującym nieuchronną karę. Ale nie teraz, nie przed swatką.
Ciotunia Fang wolała, by jej okrucieństwo pozostało sprawą prywatną.
Nieświadoma niczego swatka Liew pokręciła głową.
– Ależ! Nie bójże się, słodziutka. Przecież to takie wspaniałe wieści!
Rin zakręciło się w głowie. Obróciła się ku swoim przybranym rodzicom.
– Myślałam – powiedziała, z trudem panując nad głosem – że jestem wam potrzebna w sklepie. – Z jakiegoś powodu nie potrafiła wykoncypować żadnego innego argumentu.
– Sklepem może się zająć Kesegi – odparła ciotunia Fang.
– Kesegi ma osiem lat.
– Dorośnie, zanim się obejrzymy. – W oczach ciotuni Fang pojawił się błysk. – A tak się składa, że twój przyszły mąż jest wioskowym inspektorem importu.
W tej chwili Rin zrozumiała. Fangowie zamierzali dobić targu: oferowali rękę sieroty w zamian za praktyczną kontrolę nad czarnorynkowym handlem opium w Tikany. Marzył im się monopol.
Wujaszek Fang głęboko zaciągnął się fajkowym dymem i wypuścił go; salon wypełnił się gęstymi, słodkimi oparami.
– To bogaty człowiek. Będziesz szczęśliwa.
Nie – to Fangowie będą szczęśliwi. Będą mogli swobodnie sprowadzać hurtowe ilości opium, nie trwoniąc pieniędzy na łapówki. Rin jednak utrzymała język za zębami, dalsze dyskusje przyniosłyby jej tylko dodatkową dawkę bólu. Stało się jasne, że Fangowie byli zdecydowani wydać Rin za mąż, choćby musieli zaciągnąć ją do sypialni pana młodego siłą.
Na Rin nie zależało im nigdy. Przygarnęli dziewczynę jako niemowlę wyłącznie dlatego, że wydany po drugiej wojnie makowej edykt cesarzowej nakazywał rodzinom posiadającym mniej niż troje dzieci adopcję wojennych sierot, które w przeciwnym wypadku zasiliłyby szeregi żebraków i złodziei.
Ponieważ w Tikany na dzieciobójców patrzono raczej krzywym okiem, Fangowie zaczęli wykorzystywać Rin do roznoszenia opium, odkąd tylko nauczyła się rachować. Niemniej, mimo wszystkich darmowych usług, jakie im świadczyła, Fangom nie podobało się, że muszą łożyć na jej wikt i opierunek. A teraz otrzymali od losu szansę, by zrzucić wreszcie z barków ten finansowy ciężar. Od tej pory już do końca życia to ów kupiec mógł płacić za strawę i przyodziewek Rin, czego nie omieszkała zauważyć swatka Liew. Wystarczyło, że dziewczyna będzie mu służyć łagodnie i czule, jak na porządną żonę przystało, że obdarzy go potomstwem i zadba o dom (w którym, co również swatka Liew dobitnie podkreśliła, znajdowały się nie jedna, a aż dwie umywalnie). O drugiej tak świetnej partii Rin, będąca wszak wojenną sierotą, bez rodziny i powiązań, nie mogła nawet marzyć.
Rin dostanie męża, swatka pieniądze, a Fangowie monopol na handel narkotykami.
– Jejku – rzuciła Rin słabnącym głosem. Zbierało się jej na wymioty. – To wspaniale. Naprawdę znakomicie. Fantastycznie.
Twarz swatki na powrót zajaśniała.
Rin ukryła panikę, zmusiła się, by oddychać spokojnie, i wytrwała do momentu, kiedy wujaszek odprowadził gościa do drzwi. Wtedy ukłoniła się nisko Fangom, po czym jak najgrzeczniejsza ze wszystkich pasierbic wyraziła wdzięczność za to, iż zadali sobie tak wiele trudu, by zapewnić jej stabilną przyszłość.
Wróciła do sklepu. Pracowała w milczeniu do zmroku. Przyjmowała zamówienia, wypełniała księgi, dbając, by nie pominąć żadnej z niezbędnych pozycji. Kłopot z księgami rachunkowymi polegał na tym, że należało prowadzić je niezwykle starannie, zwłaszcza kreśląc cyfry. Tak łatwo przecież sprawić, że dziewiątka wyda się ósemką. Jeszcze prościej postawić jedynkę wyglądającą na siódemkę…
Długo