Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3. Deborah Harkness. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Deborah Harkness
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366409996
Скачать книгу
Philippe wskazał na podjazd. Nawet martwy zachował wzrok wampira, ostrzejszy niż ludzki. Z szerokimi ramionami i szatańskim uśmiechem nadal był aż nazbyt przystojnym mężczyzną. Spojrzał z tym właśnie uśmiechem na Emily, a ona nie mogła się powstrzymać; musiała go odwzajemnić. Są piękną parą, prawda? Spójrz, jak zmienił się mój syn.

      Wampiry nie powinny się zmieniać wraz z mijającym czasem, dlatego Emily spodziewała się, że zobaczy te same ciemne włosy, czarne z granatowym połyskiem; te same zmienne szaro-zielone oczy, chłodne jak zimowe morze; tą samą bladą skórę i duże usta. Ale podobnie jak Philippe ona też zauważyła kilka subtelnych różnic. Włosy Matthew były krótsze, a z brodą wyglądał jeszcze groźniej niż zwykle, jak pirat. Emily wydała stłumiony okrzyk zaskoczenia.

      Czy Matthew jest… większy?

      Tak. Podtuczyłem go, kiedy on i Diana byli tutaj w tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym. Przez książki robi się miękki. Musi więcej walczyć, a mniej czytać. Philippe zawsze uważał, że istnieje coś takiego jak nadmiar edukacji. Matthew był na to żywym dowodem.

      Diana też wygląda inaczej. Bardziej jak jej matka z tymi długimi miedzianymi włosami, stwierdziła Em, odnotowując najbardziej widoczną zmianę u swojej siostrzenicy.

      Diana potknęła się na bruku, a Matthew natychmiast wyciągnął rękę, żeby ją przytrzymać. Kiedyś Em uważała jego nadopiekuńczość za przejaw zaborczości charakterystycznej dla wampirów. Teraz, z nowej perspektywy, zrozumiała, że on po prostu dzięki nadnaturalnej spostrzegawczości widział najdrobniejszą zmianę wyrazu twarzy i nastroju Diany, każdą oznakę zmęczenia czy głodu. Jednakże dzisiaj jego troska wydawała się zwielokrotniona.

      Zmieniły się nie tylko jej włosy. Na twarzy Philippe’a odmalowało się zdumienie. Diana nosi dziecko… dziecko Matthew.

      Emily uważniej przyjrzała się siostrzenicy, korzystając z większej wnikliwości, którą dała jej śmierć. Philippe miał rację, częściowo. Chciałeś powiedzieć: „dzieci”. Diana będzie miała bliźnięta.

      Bliźnięta, powtórzył z zachwytem Philippe. Jego wzrok przyciągnęła żona. Spójrz, tam są Ysabeau, Sara, Sophie i Margaret.

      Co się teraz stanie, Philippie? Serce Emily ściskał coraz większy lęk.

      Końce. Początki. Philippe celowo mówił niejasno. Zmiana.

      Diana nigdy nie lubiła zmian, stwierdziła Emily.

      To dlatego, że boi się tego, czym musi się stać, odparł Philippe.

      * * *

      Marcus Whitmore widział wiele okropności od tamtej nocy w roku 1781, kiedy Mathew de Clermont uczynił go wampirem. Ale żadna nie przygotowała go na dzisiejszą próbę: poinformowanie Diany Bishop, że jej ukochana ciocia Emily Mather nie żyje.

      Marcus odebrał telefon od Ysabeau, kiedy razem z Nathanielem Wilsonem oglądali w rodzinnej bibliotece wiadomości telewizyjne. Żona Nathaniela Sophie i ich córka Margaret drzemały na kanapie.

      – Świątynia – rzuciła naglącym tonem Ysabeau. – Przyjdź. Natychmiast.

      Marcus bez pytania posłuchał babki. W drodze do drzwi zatrzymał się tylko po to, żeby zawołać swojego kuzyna Gallowglassa i ciotkę Verin.

      W letnim przedwieczornym świetle dotarł do polany na szczycie wzgórza, rozjaśnionej przez nadprzyrodzony blask, który przesączał się między drzewami. Od wiszącej w powietrzu magii Marcusowi zjeżyły się włosy.

      Potem wyczuł obecność wampira Gerberta z Aurillac. I jeszcze kogoś. Czarownicy.

      Lekkie, zdecydowane kroki rozbrzmiały na korytarzu, przenosząc Marcusa z powrotem do teraźniejszości. Ciężkie drzwi otworzyły się ze skrzypieniem.

      – Cześć, kochanie.

      Marcus odwrócił wzrok od krajobrazu Owernii i wziął głęboki wdech. Zapach Phoebe Taylor przypominał mu gęstwinę bzów, które rosły przed czerwonymi drzwiami jego rodzinnej farmy. Delikatny, ale zdecydowany aromat zapowiadał wiosnę po długiej zimie Massachusetts i zawsze przywoływał obraz jego od dawna nieżyjącej matki i jej wyrozumiałego uśmiechu. Teraz kojarzył mu się jedynie ze stojącą przed nim drobną kobietą o żelaznej woli.

      – Wszystko będzie dobrze. – Phoebe poprawiła mu kołnierzyk. Jej oliwkowe oczy były pełne troski.

      Przerzucił się na bardziej oficjalne ubrania niż T-shirty mniej więcej w tym czasie, kiedy zaczął podpisywać listy imieniem i nazwiskiem Marcus de Clermont zamiast Marcus Whitmore, pod którym to nazwiskiem znała go Phoebe, zanim opowiedział jej o wampirach, ojcach liczących sobie tysiąc pięćset lat, francuskim zamku pełnym groźnych krewnych i o czarownicy Dianie Bishop. Według Marcusa z cudem graniczyło to, że dziewczyna z nim została.

      – Nie będzie. – Marcus pocałował ją w dłoń. Phoebe jeszcze nie poznała Matthew. – Zostań tu z Nathanielem i resztą. Proszę.

      – Mówię ci po raz ostatni, Marcusie Whitmore, że będę stała u twojego boku, kiedy będziesz witał swojego ojca i jego żonę. Nie wierzę, że nadal musimy o tym dyskutować. – Phoebe wyciągnęła do niego rękę. – Idziemy?

      Marcus ujął jej dłoń, ale zamiast ruszyć do drzwi, tak jak narzeczona się spodziewała, przyciągnął ją do siebie. Phoebe popatrzyła na niego zaskoczona, z jedną ręką w jego dłoni, drugą przyciśniętą do jego serca.

      – Dobrze. Ale jeśli ze mną pójdziesz, musisz spełnić pewne warunki. Po pierwsze, przez cały czas będziesz ze mną albo z Ysabeau.

      Phoebe otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale uciszyło ją poważne spojrzenie Marcusa.

      – Po drugie, jeśli każę ci wyjść z pokoju, zrobisz to. Bez zwłoki. Bez pytań. Idź prosto do Fernanda. On będzie w kaplicy albo w kuchni. – Marcus przyjrzał się jej twarzy i zobaczył na niej niepewność, ale też akceptację. – Po trzecie, pod żadnym pozorem nie znajdziesz się w zasięgu ręki mojego ojca. Zgoda?

      Phoebe pokiwała głową. Jako dobra dyplomatka była gotowa przestrzegać jego zasad… na razie. Jednakże jeśli ojciec Marcusa okaże się takim potworem, za jakiego uważano go w tym domu, ona zrobi to, co musi.

      * * *

      Fernando Gonçalves wylał ubite jajka na gorącą patelnię, pokrywając nimi smażone ziemniaki. Jego tortilla espańola była jedną z niewielu potraw, którą jadała Sarah Bishop, a akurat dzisiaj wdowa potrzebowała sił.

      Gallowglass siedział przy kuchennym stole i wydłubywał krople wosku z pęknięć w starych deskach. Z blond włosami sięgającymi do kołnierza i muskularną budową wyglądał jak ponury niedźwiedź. Jego przedramiona i bicepsy pokrywały kolorowe zawijasy tatuaży. Ich tematyka stanowiła odbicie tego, co Gallowglass myślał w momencie ich robienia, ponieważ na wampirze tatuaże utrzymywały się przez zaledwie kilka miesięcy. Teraz wielkolud najwyraźniej myślał o swoich korzeniach, bo jego ręce były pokryte celtyckimi węzłami, runami i baśniowymi stworzeniami z norweskich i gaelickich mitów i legend.

      – Przestań się martwić. – Głos Fernanda był ciepły i dojrzały jak sherry starzone w dębowych beczkach.

      Gallowglass podniósł na chwilę wzrok i wrócił do swojego zajęcia.

      – Nikt nie przeszkodzi Matthew w tym, co on musi zrobić. Pomszczenie śmierci Emily to sprawa honoru.

      Fernando wyłączył kuchenkę i podszedł do stołu, sunąc bezszelestnie bosymi stopami po kamiennej podłodze. Idąc, odwinął rękawy białej koszuli, nieskazitelnie czystej mimo godzin spędzonych tego dnia w kuchni. Wepchnął koszulę za pasek dżinsów i przeczesał palcami ciemne falujące włosy.

      – Marcus spróbuje wziąć na siebie winę, przecież wiesz – stwierdził Gallowglass. – Ale śmierć Emily