Drugi sen. Robert Harris. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Harris
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-984-2
Скачать книгу
tam, zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie plecami i rozejrzał. Tyle tu było książek, że wydawało się całkiem prawdopodobne, iż kościelne rejestry – które z tego, co wiedział, nie różniły się rozmiarami od ksiąg kupieckich – schowano gdzieś na półkach. Ich staranne sprawdzenie nic jednak nie dało. W następnej kolejności zajął się biurkiem. Niezamknięte na klucz szuflady były wypełnione najróżniejszymi przedmiotami; w jednej znalazł pióra, scyzoryk, sznurek, szpilki, papier do pisania, szkło powiększające, wosk do pieczęci oraz składany kieszonkowy teleskop, w drugiej – skamieliny, kawałki krzemienia, fragmenty metalu i szkła, kapsle do butelek i plastikowe słomki. Kolejne błyskotki, pomyślał z niesmakiem, niczym w gnieździe kawki. Nie było tam miejsca na wielkie księgi; jedyne, co znalazł, to związany czarną wstążką plik starych kazań Lacy’ego na pożółkłym papierze. Zajrzał pod tapczan, pod serwantkę i mały stolik. Obmacał nawet na czworakach deski podłogi, żeby sprawdzić, czy żadna nie jest obluzowana i nie kryje się po nią tajny schowek. Bez skutku.

      Przykucnąwszy na piętach, zastanawiał się, co robić dalej. Kiedy wróci do katedry i przyzna, że jego pierwsze zadanie w roli wyświęconego księdza nie zostało wypełnione do końca, z pewnością nie przysporzy mu to chwały. To oznaczało, że powinien tu zostać i rozwiązać problem. Z drugiej strony, poinstruowano go, że ma załatwić wszystko w jeden dzień. I trudno go winić za to, że zaginęły księgi – był to raczej kolejny przykład nieprawidłowości, na które składały się heretyckie teksty, obsesja na punkcie starożytnych przedmiotów, dziwaczne kazania i nieznani święci. To wszystko miało miejsce jeszcze przed przyjazdem Fairfaxa i ewentualne dochodzenie w tej sprawie zdecydowanie przekraczało jego kompetencje. Powinien trzymać się pierwotnego planu i wyjechać.

      Wrócił na korytarz, gdzie stali już z pustymi rękami Agnes Budd i Keefer.

      – Nie znaleźliście ksiąg?

      Pokręcili głowami.

      – To tajemnicza sprawa i do tego bardzo poważna. Będę musiał poinformować o niej biskupa i na pewno tak tego nie zostawi. Zapewnię go naturalnie, że żadne z was nie ponosi za to winy – uspokoił oboje Fairfax, widząc lęk na ich twarzach. – Szukajcie oczywiście dalej, ale nie zarywajcie przez to nocy. Wkrótce nastaną tu nowy ksiądz i nowy początek i jestem pewien, że Bóg będzie nadal otaczał miłością swoich wiernych synów i córki w tej pięknej dolinie. – Złożył dłonie w stosownie, jak mu się zdawało, pobożnym geście, a potem je zatarł. – A teraz, pani Budd, muszę spakować swoje rzeczy. Byłbym wdzięczny, gdyby posłała pani Rose po moją klacz.

      Gospodyni skłoniła głowę.

      – Oczywiście, ojcze.

      – Znakomicie. Dziękuję wam za wszystko, co zrobiliście. Mam nadzieję, że któregoś dnia spotkamy się ponownie w przyjemniejszych okolicznościach. – Uścisnął obojgu dłonie i ich pobłogosławił.

      Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, wszedł do bawialni i zaczął się rozbierać. Jego wierzchnie szaty ociekały wodą, ale sutanna była dość sucha. Złożył albę, ornat i stułę i schował je do torby razem z Biblią, modlitewnikiem, fajką i piórem. Kiedy skończył wiązać pod szyją pelerynę, usłyszał stukot kopyt na sąsiadującej z plebanią drodze.

      Stojąc w korytarzu z dłonią na klamce, rozejrzał się po raz ostatni i wyszedł na zewnątrz.

      Rose czekała przy bramie, trzymając klacz za uzdę. Stała niczym trzymający wartę żołnierz. Deszcz zmoczył jej czarną suknię do tego stopnia, że materiał przywarł do szczupłego ciała niczym druga skóra. Kosmyki czarnych włosów przykleiły się do twarzy. Odgarnęła je wolną ręką i po raz pierwszy, odkąd się do niej odezwał, spojrzała mu prosto w oczy.

      – Dziękuję ci, moje dziecko. – Wziął od niej uzdę i uścisnął jej dłoń, a potem wiedziony nagłym impulsem, który później wywoływał u niego rumieniec wstydu i któremu nigdy by nie uległ, gdyby nie był przekonany, że więcej jej nie zobaczy, podniósł zimne palce dziewczyny do ust i je pocałował. – Niech Bóg cię błogosławi, Rose – powiedział, po czym wsiadł na konia i nie oglądając się za siebie, odjechał drogą.

      Mijając kościelną gospodę, usłyszał wyraźnie dźwięki skrzypiec. To, co wcześniej brzmiało jak żałobna pieśń, zmieniło się w żwawy taniec i uświadomił sobie, że dzień pogrzebu stał się świętem dla całej wioski. Sądząc po docierających do niego odgłosach, stypa powinna potrwać aż do północy. Gdy dotarł do końca głównej ulicy, nadal słyszał wygrywaną na skrzypcach melodię i dopiero kiedy trakt zaczął się piąć, zagłuszył ją szum i szelest deszczu.

      Droga stawała się coraz bardziej stroma i stopniowo zmieniała się w potok. W dół spływały strugi rwącej brązowożółtej wody. May szła stępa bardzo powoli. Dotarcie do miejsca, gdzie trakt skręcał w stronę grzbietu wzgórza, zajęło mu dobre pół godziny. Dopiero kiedy pokonał zakręt, nad drzewami po prawej stronie zobaczył pionowe brązowe urwisko. Strome zbocze zsunęło się, porywając głazy i drzewa. Wszystko runęło w dół, jakby wysypało się z sakwy olbrzyma – wąski wał błota, skał, korzeni i połamanych konarów leżał w poprzek drogi, całkowicie ją blokując.

      Fairfax podjechał tam i stanął. Przeszkoda wznosiła się na wysokość co najmniej trzech jardów. Zsiadł z konia i zapadając się po kostki w mokrym błocie, zaczął wspinać się po osuwisku. Chwytając za wystające gałęzie i podciągając się, zdołał dotrzeć na górę i stanął tam niczym generał obserwujący pole bitwy, podpierając się pod boki i mrużąc oczy przed deszczem. Wał ziemi nie był zbyt rozległy, miał nie więcej niż dziesięć stóp szerokości; dalej – co tym bardziej pogłębiało frustrację księdza – droga wydawała się przejezdna. Powoli zdał sobie sprawę ze swojego położenia. Nie zdoła po prostu tędy przejechać. Zrezygnowany, spuścił głowę.

      Podróż powrotna do wioski była tak samo męcząca jak podjazd pod górę, lecz bardziej przykra, bo wiedział, co go czeka. Uwiązał klacz przy cmentarnym murze, zarzucił torbę na ramię i powlókł się do kościelnej gospody. Powitały go znaczące spojrzenia. Ludzie wiedzieli, co się dzieje z drogą przy takiej pogodzie. Przyniesiono mu krzesło i posadzono go przy ogniu, żeby się osuszył. Ktoś wsunął mu do ręki kubek z piwem. Skrzypek zagrał kolejną wesołą melodię, pieśń z dawnych czasów. Ludzie zaczęli tańczyć. Fairfax poszukał wzrokiem Sarah Durston i Johna Hancocka, ale oboje chyba już wyszli. Rose unikała jego wzroku. O Boże, przemknęło mu przez głowę, o Boże…

      Wypił kubek do dna i dał się namówić na następny. Jacy oni wszyscy byli przyjaźnie nastawieni! Zjadł kolejną porcję placka. W którymś momencie Mercy Kern poprosiła go do tańca. Mimo owłosionej myszki na podbródku była dość ładna. Odmówienie jej byłoby grubiaństwem.

       Pijmy za zdrowie króla, pijmy za wieczny pokój,

       Żeby ustały spory, byśmy się bogacili.

       Pijmy, póki serce w piersi się kołacze,

       Bo po śmierci z nami nie wypije nikt.

      Pamiętał niezbyt wyraźnie ludzi, którzy stali w kręgu, klaszcząc i przytupując w coraz szybszym rytmie piosenki, podczas gdy on wycinał hołubce ze swoją partnerką.

       A kto z nami nie wypije,

       Razem z truposzami, razem z truposzami,

       Razem z truposzami niechaj w dole śpi.

      Ściany gospody jakby się rozstąpiły i zaczęły wirować coraz szybciej i szybciej. Później niewiele już pamiętał.

      ROZDZIAŁ SZÓSTY

      Z