Wieczny początek. Beata Szady. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Beata Szady
Издательство: PDW
Серия: Sulina
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381910118
Скачать книгу
żniwują, orzą, sieją (nawet na jesieni 1944 roku – będzie co zbierać po wojnie). Kobiety wychowują dzieci, pielą w ogródku, robią zaprawy. Dzięki niemieckiej pracy Rosjanie za jakiś czas nie będą tutaj umierać z głodu. Spichlerze będą pełne zboża, a spiżarnie weków. Nie ze wszystkich jednak będą korzystać Sowieci.

      – Jeżeli znajdą słoiki w opuszczonym domu, nie biorą, bo boją się, że są otrute – mówi Herbert Monkowski. – Bezpieczniejsze są puszki, ale je ma wojsko. Lud ma weki.

      Sielanka kończy się z początkiem 1945 roku, choć już sześć miesięcy wcześniej wszystko wskazywało na to, że Adolf Hitler nie wygra wojny na wschodzie. W sierpniu 1944 roku eksperci przedstawili gauleiterowi i nadprezydentowi Prus Wschodnich Erichowi Kochowi plan ewakuacji ludności cywilnej z pruskich terenów oraz translokacji cennych zapasów zboża, zwierząt i innych dóbr. Plan odrzucono z adnotacją: „Kto wypowie się jeszcze raz na temat ewakuacji, będzie uważany za zdrajcę”.

      Sam Hitler buja w obłokach. Ciągle tkwi w swych iluzjach, że jest w stanie zdobyć świat, a wszelkie racjonalne wówczas opinie uważa za szerzenie defetyzmu. I huczy, że nawet skrawek niemieckiej ziemi nie zostanie oddany wrogowi. Ostateczne zwycięstwo jest tylko kwestią czasu.

      „W połowie stycznia [1945 roku – przyp. aut.] ofensywa rosyjska uderzyła na front, który był cienki i łamliwy jak lód na wiosnę” – pisze w swojej książce Nazwy, których nikt już nie wymienia Marion Dönhoff, arystokratka z Prus Wschodnich, niemiecka dziennikarka, współwydawczyni tygodnika „Die Zeit”. Geografia jest nieubłagana. Ze wszystkich terenów niemieckich to Prusom Wschodnim oberwie się najmocniej. Tylko dlatego, że są najbardziej wysunięte na wschód. Rosjanie mają tutaj rzut beretem. Na ewakuację ludności nie ma już czasu. Był pół roku temu, ale władza zabroniła. Ucieczka będzie więc jednym wielkim chaosem.

      Ciąg dalszy

      Monkowscy uciekają ze schronu. I w las! Śnieg i ponad dwudziestostopniowy mróz nie ułatwiają ucieczki. Idą do Dywit – wioski oddalonej od Olsztyna siedem kilometrów. Nie wiadomo, co tam zastaną. Na sankach ciągną dwie walizki.

      Jest karczma. Ludzi w niej w bród. Maria po ulokowaniu dzieci przy ciepłym piecu idzie szukać wyjścia z impasu. Jest szczupła, ma ciemne długie włosy, ale najbardziej zwracają uwagę jej bystre oczy. W Dywitach ma na sobie czarny płaszcz z białym futerkiem, a na głowie ciepły kapelusik.

      Znajduje jakiegoś znajomego z ciężarówką. Mogą się nią dostać nad Zalew Wiślany. Stamtąd pieszo na mierzeję, a dalej statkiem do Niemiec. To najczęściej wybierana przez uciekinierów trasa. Rozpoczyna się walka z czasem. Byle zdążyć przed Rosjanami, którzy marzą o zajęciu portów.

      Maria biegnie więc szybko po dzieci do karczmy, byleby zdążyć, łapie za fraki, szybko, szybko, pomaga wsiąść na samochód. Ufff… Udało się. Ciężarówka wlecze się niemiłosiernie, bo na ulicach jest mnóstwo ludzi, trudno przejechać. Wtem Herbert mówi do Marii:

      – Mamo, to nie jest moja siostra.

      Niby wszystko się zgadza – wzrost, płaszczyk, piec. Ale to nie jest Anneliese. Maria wyskakuje z samochodu, łapie dziecko, leci do karczmy, odstawia je obok pieca, zabiera swoje i w te pędy na ciężarówkę.

      – Nie wiem, jak ona to zrobiła – mówi Monkowski. – Załatwienie transportu, podmienienie siostry… Już na zawsze pozostanie moją bohaterką.

      Siostra przy piecu nie wpadła w panikę, bo przez cały czas spokojnie spała. Brat nigdy nie będzie z nią później rozmawiał o tej sytuacji. Z mamą tak. Przede wszystkim dlatego, żeby się upewnić, czy to, co pamięta, nie jest jakąś jego fantazją.

      – Bo z biegiem czasu niektóre rzeczy wydawały mi się wręcz niemożliwe.

      Docierają nad zalew. Na lodzie jest wyznaczona droga przemarszu. Niektórzy jadą wozami zaprzęgniętymi w konie, inni tylko idą z podręcznymi tobołkami. Rosyjskie samoloty już krążą nad zalewem, ale nie strzelają w ludzi. Tylko w lód, który się rozpryskuje i szybko zamarza. Jednak nie na tyle mocno, żeby utrzymać na sobie takie ciężary. Uciekinierzy wpadają więc do lodowatej wody i się topią.

      Wpada i Herbert. Nie topi się tylko dlatego, że w wodzie trafia na dużą przeszkodę. Być może jest to wcześniej utopiony koń albo wóz. One najszybciej szły na dno, bo były najcięższe.

      Maria szybko wyciąga syna z wody, w tył zwrot i na ląd! Wystarczy zalewu! Dalej nie idą! Muszą szukać innego sposobu na wydostanie się z Prus Wschodnich.

      We wspomnieniach wielu uciekinierów z Warmii i Mazur pojawia się styczniowy mróz. Magdalena Grzebałkowska w reportażu Lód, opisującym ucieczkę jednego z mieszkańców, Wernera Henseleita z Prus Wschodnich, pisze tak: „Smarki zamarzają w nosie, nogi drętwieją i traci się czucie – człowiek czasem spada z wozu jak ulęgałka, bo nie daje rady nóg wyprostować”. Herbert najbardziej pamięta mróz znad zalewu.

      – Mama ledwie mnie wyciągnęła z wody, a już cały byłem sztywny. Był śnieg, ale i wiatr, który potęgował zimno. Wiem tylko, że się trząsłem jak osika. Mama zdarła ze mnie ubranie i natarła śniegiem. Nie miała w co mnie ubrać, bo my już z sobą nic nie mieliśmy, tylko plecak, walizki zostały w Dywitach, ale przed zalewem leżały ogromne ilości porzuconych rzeczy, których ludzie pozbywali się przed wejściem na lód.

      Maria znajduje na brzegu jakiś koc. Opatula syna, podkłada mu coś pod nogi, żeby nie stał boso na śniegu. Jeszcze wyszukuje ubrania. Jakiekolwiek. Herbert pamięta, że nie były najlepiej dopasowane, ale to było wówczas najmniej istotne.

      – Bo w plecaku był tylko mój strój z pierwszej komunii świętej, czyli krótkie spodenki i krótki rękawek, więc na zimę się nie nadawały – dodaje.

      – Ale przecież na tułaczkę zabiera się najpotrzebniejsze rzeczy – ni to pytam, ni się dziwię.

      – Być może to była najważniejsza rzecz, skoro mama ją wzięła. – W głosie syna słychać podziw dla matki.

      W plecaku są jeszcze dokumenty, album i szynka wędzona od babci. Byli u niej 20 stycznia 1945 roku – dzień przed ucieczką. Babcia powiedziała do Marii: „Weź tę szynkę. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy”. Po drodze, gdy nie było co jeść, Maria ukradkiem odkrawała kawałeczki tylko dla ich trójki.

      – Ta szynka była wędzona, więc się długo trzymała, a że później dostawała biały osad, jakąś pleśń, to nieważne – wycierało się ją i po sprawie. Na próbę pierwszy kawałek zawsze jadłem ja, bo miałem mocny żołądek.

      Pustą kość po szynce Monkowscy przywiozą babci z powrotem.

      Na razie jednak zawracają z zalewu. Co dalej? Patrzą, stoi pociąg. Z wagonami towarowymi. Jeden ma uchylone drzwi. Maria szybko wrzuca dzieci do środka, sama jakimś cudem wskakuje – jej syn do tej pory zastanawia się jak, bo przecież była niewielka – i jadą. Herbert Monkowski nie pamięta innych uciekinierów w pociągu.

      – Wstaje jakiś wojak – a był tak pijany, że jeszcze dzisiaj w nosie mam ten zapach alkoholu – i mówi: „Kobieto, dokąd chcesz?”. A mama: „Dokąd?! Flucht – ucieczka!”. A on na to, że jest ostatnim pociągiem z amunicją na front wschodni. Czyli odwrotny kierunek, bo Maria chce na zachód. Zrobił mądrą rzecz – wyrzucił nas w pole, w śnieg. Mama nas pozbierała, patrzymy na oddalające się wagony, wtem nadlatuje samolot, zrzuca bombę i po pociągu. Czyli drugi raz tego dnia wywinąłem się śmierci – mówi Monkowski.

      Królewiec

      Choć chcieli na zachód, dostają się na północ – na przedmieścia Królewca (dziś Kaliningradu). Tam trwają walki. Poza tym kierownictwo NSDAP ogłosiło komunikat wzywający