Tata miał w ogóle oczy w mokrym miejscu. A im dalej w wiek, tym wzruszał się częściej. Niestety mam to po nim, im jestem starszy, tym gorzej – czasem nie mam pewności, czy uda mi się wyjść na scenę i coś składnie powiedzieć.
Mama była drugą żoną mojego ojca. Pierwsza zmarła na raka, nie mieli dzieci. Kiedy moja siostra przyszła na świat, tata miał czterdzieści lat. Gdy ja się urodziłem, miał czterdzieści dwa, a kiedy moi młodsi bracia bliźniacy – czterdzieści cztery. Jak na tamte czasy, to było naprawdę późno. Czterdziestoletni facet, który ma małe dzieci, to było coś wyjątkowego. Dzieci miało się wcześnie, raczej koło dwudziestki.
Mama była czternaście lat młodsza. Wychowanie dzieci spadło na nią, tato nie miał czasu ani energii. Ale nie kłócili się. Raz tylko, pamiętam, zdarzyły im się ciche dni, kiedy tata postanowił kupić sobie motocykl. Sprawa stanęła na ostrzu noża. Mama powiedziała: no tak, kupi sobie motocykl i się zabije, a ja zostanę z czwórką dzieci. Motocykla w końcu nie było. Samochodu też nie mieliśmy.
Mama była spokojną i opiekuńczą osobą. Miała nas aż czwórkę, co musiało być niezwykle trudne dla pracującej kobiety. Nie było urlopów macierzyńskich, wracało się do pracy zaraz po porodzie. Nie mieliśmy żadnych wynajmowanych opiekunek – ewentualnie babcia, albo ciotki, siostry mojego taty, opiekowały się nami na zmianę.
Ale też muszę przyznać, że mama-nauczycielka to nie był najszczęśliwszy pomysł dla rosnącego chłopaka. Musiałem być grzeczny, poukładany i nie wolno mi było – w każdym razie tak czułem – iść na wagary. Fakt faktem, mogłem sobie przyjść do mamy w odwiedziny do pokoju nauczycielskiego. Inni zwykle byli tam wzywani na bęcki, a ja mogłem zwyczajnie wchodzić.
Szkoła w Szadku to była „tysiąclatka” – wówczas nowoczesna, świeżo oddana do użytku. Pół pierwszej klasy chodziłem jeszcze do starej szkoły, która była straszna, nowa się w tym czasie budowała. Tysiąclatka imienia gen. Karola Świerczewskiego (dziś, po zmianie dokonanej w 1991 roku, szkoła nosi imię Tadeusza Kościuszki) robiła wrażenie. To było nagłe przejście do szkoły marzeń – z tych ciasnych pomieszczeń, do których musieliśmy przychodzić na różne dziwne godziny, bo kilka sal musiało pomieścić wszystkie klasy. Nagle zyskałem szkołę, gdzie przychodzi się codziennie na ósmą i – w zależności od tego, ile jest lekcji – o godzinie pierwszej czy drugiej już jest się wolnym.
Niby wszystko się o wszystkich w Szadku wiedziało. A jednak po latach okazało się, że nie wszystko i nie o wszystkich – bo na przykład wyszło na jaw, że ksiądz proboszcz ma dwójkę dzieci z jedną z pań, które gotowały mu obiady na plebanii.
Wakacje spędzaliśmy we wsi Policzko, u rodziców mojej mamy. Jeździliśmy tam całą rodziną. To sto kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Szadku. Kiedy teraz o tym myślę, to były wakacje cudo. Jedliśmy chleb, który babcia sama piekła, piliśmy zsiadłe mleko, które babcia sama nastawiała. Dziadkowie mieli kawał ziemi, więc pomagaliśmy przy pracach polowych – z ochotą, bo to było coś wyjątkowego.
Zdarzało się, że babcia dawała nam dwa jajka i szliśmy do sklepu wymienić je na cukierki. W sklepie spożywczym, który z założenia miał oferować wszystko, takie mydło i powidło, był też skup jajek – sprzedawca mówił, ile one są warte i za tę kwotę robiło się zakupy. Handel wymienny, bez pieniędzy.
Policzko to była wioska skupiona przy jednej tylko drodze. Lubiliśmy tam jeździć, bo to stanowiło kompletną zmianę całego życia. W Szadku mieliśmy dom, w którym było wszystko jakoś poukładane, a tam, u dziadków, życie toczyło się innym rytmem. Jeździliśmy do nich na tydzień albo dwa. Spaliśmy często na sianie. W Policzku uchodziłem za miastowego. W końcu mieliśmy w Szadku kino Rolnik – a to już było coś.
Nieco później jeździliśmy też do rodziny, która mieszkała na Helu, a potem w Ustce. Można się było u rodziny przespać, tak było taniej. Ze szkoły jeździliśmy na obozy harcerskie – byłem nawet przybocznym. Należało się do harcerstwa między innymi po to właśnie, żeby wyjechać na obóz, na przykład do Uherców w Bieszczadach, no i żeby zdobywać sprawności. Na szczęście nie indoktrynowano nas jak radzieckich pionierów.
A wieczorami królował muzyczny magazyn radiowej Jedynki „Studio Rytm” i niknąłem zatopiony w sobie i w muzyce. Swoją drogą nie wiem, jak odkryłem radio. U nas w domu radio zawsze grało gdzieś w tle. Było czymś ważnym, słuchało się go w gronie rodzinnym. W niedzielę o piętnastej nadawali słuchowisko Teatru Polskiego Radia. Po obiedzie włączaliśmy więc odbiornik, każdy siadał w swoim kąciku i cała rodzina słuchała. Do dzisiaj pamiętam niektóre słuchowiska, które wtedy wywoływały u mnie niemal stany podgorączkowe.
Słuchanie radia to było takie smakowanie czegoś nieosiągalnego, niezwykłego.
Muzyka, którą wtedy słyszałem w radiu, ma dla mnie większe znaczenie niż rzeczy, które poznawałem później już jako historię muzyki. Kiedy wychodziła płyta Abbey Road Beatlesów, to było dla mnie ważne wydarzenie. Abbey Road mną wstrząsnęła.
Pamiętam, jak wtedy słuchałem w Trójce audycji o najnowszej płycie Beatlesów, jakichś trzech panów rozmawiało. Zagrali utwór You Never Give Me Your Money i jeden z nich powiedział: no, takie flaki z olejem, jak na Beatlesów to jest słaba płyta. I pomyślałem: kurczę, może się nie znam, ale to jest moja ulubiona płyta Beatlesów. Do dziś uważam, że każdy numer z tamtego krążka to mistrzostwo świata.
Beatlesi to dla mnie absolutny kanon muzyki. Brzmienie, które zaproponowali, trafia do mnie z upływem lat coraz bardziej. Także wtedy, gdy wychodzą te „wynalazki”, ich zapomniane nagrania, odgrzebane gdzieś w archiwach, jak ostatnia płyta „Live at BBC”. Podchodziłem do niej jak pies do jeża, bałem się ją włożyć do odtwarzacza, bo myślałem, że to będzie niepoukładane, takie nie wiadomo co. A okazało się świetne! Beatlesi wykonali dwieście siedemdziesiąt pięć piosenek dla BBC. Tu raptem jest trzydzieści, więc jest jeszcze mnóstwo tego w archiwach. Cieszę się jak dziecko.
W odwiecznym sporze „Beatlesi czy Rolling Stonesi?”, ja byłem za Beatlesami. Stonesi byli dla mnie za bardzo chropawi. Oczywiście takie rzeczy, jak Brown Sugar lub Heartbreaker, których słuchałem w momencie, kiedy się ukazywały, pamiętam dokładnie, odkrywałem je równocześnie z całym światem.
Ale nigdy nie byłem fanatykiem żadnej z tych grup – nie musiałem mieć ich wszystkich płyt, dopiero teraz je mam.
Moje pierwsze prywatki ze szkoły średniej odbywały się przy muzyce Beatlesów. Jurek, mój kolega z klasy, miał ich płytę i z tego powodu był klasowym numerem jeden. Może to było czeskie wydanie wytwórni Supraphon, ale to nie miało znaczenia – miał Beatlesów. Zdzieraliśmy tę płytę na prywatkach w Zduńskiej Woli.
Oczywiście zostałem fanem każdego z Beatlesów, kiedy zespół już się rozpadł. Byłem zachwycony solowym albumem George’a Harrisona All Things Must Pass. To jedna z takich płyt, która jest w całości dobra, kopalnia świetnych piosenek. Ringo Starr wydał wielką płytę Photograph, a mówiono o nim, że to taki sobie perkusista, który nic nie umie. John Lennon – wiadomo, był Lennonem. Ale wtedy najbardziej lubiłem Paula McCartneya. Słyszało się wówczas takie porównania: McCartney – Krajewski,