– Siadaj, Józek – zaordynował i zaciągnął się swoim podejrzanym szlugiem. – I nie ruszaj się choć przez chwilę – zażądał. A potem zaczął nakładać na płótno kolejne warstwy kolorów, co rusz zerkając na swojego modela.
Do Marleny Chodelskiej wreszcie dotarło, że obiekt westchnień się z niej naigrywa. Wyszła z salonu, szeleszcząc suknią. Jej duma nie została pewnie jakoś specjalnie urażona, wszak w sypialni czekał już na nią mąż. Te salonowe błazny stanowiły tylko chwilową rozrywkę.
Ja również opuściłam pokój.
Pogoda ostatnio nie sprzyjała kuracjuszom. Lało sakramencko, więc opóźniał się przyjazd kolejnego turnusu. Regularnie wyglądałam przez okno, ale nie widziałam autobusu przywożącego pasażerów ze stacji kolejowej w Starym Sączu. Zawsze zatrzymywał się przy budynku poczty, po sąsiedzku. Pewnie goście utknęli gdzieś z powodu wysokiego stanu wód i musieli przenocować w którymś z przydrożnych zajazdów. W przeszłości już tak bywało.
Pani Chodelska powarkiwała na służbę. W myślach liczyła straty.
– Krucafuks, królowo! – wrzasnął od progu Ignacy Fawloński.
Nie mógł wybrać gorszego momentu na te swoje wygłupy. Wparował do jadalni krokiem poloneza i przedefilował wkoło pomieszczenia. Jako kucharka byłam w tej dogodnej sytuacji, że tak naprawdę nikt mnie nie zauważał. Co się więc naoglądałam, to moje.
Ci z wyższych sfer potrafili dokazywać.
Tatuś zawsze mi powtarzał, żebym miała na nich baczenie. Wydawało się takim, że są lepsi od człowieka, bo mają więcej pieniędzy i szczycą się wysokim urodzeniem. Niektórzy jednak nie przepracowali w życiu ani jednego dnia, by zdobyć ten swój majątek. Fortuny otrzymywali w spadku.
Do takich szczęśliwców należał Ignacy Fawloński. Jego ojciec był znaną w Szczawnicy i poważaną personą. To on rozbudował i doprowadził do światowego poziomu Górny Zakład Kąpielowy.
Nasz, położony na Miedziusiu, zwany był Dolnym. Górny powstał jako pierwszy i dzięki staremu panu Fawlońskiemu rozwijał się znakomicie. To tam odkryto większość leczniczych źródeł i rozpoczęto ich wydobycie. Pod kuratelą Fawlońskiego znajdowało się też wiele wspaniałych budowli, chociażby Dom nad Zdrojami czy restauracja Malinowa. Niestety, Jerzemu Fawlońskiemu się zmarło. A jego synowie, Ignacy i Adam, to była już zupełnie inna bajka. Zwłaszcza ten pierwszy. Pieniądze się go nie trzymały. Za to wszelkiego rodzaju draki i owszem.
– Ty się lepiej, Ignac, zainteresuj własnym podwórkiem! – fuknęła Marlena. – Biznes ci się sypie, a tobie tylko wódka w głowie.
– Uuu… – zawył Fawloński i oparł się o framugę. Najwyraźniej jego serce dalej toczyło wczorajsze procenty. – Królowa nie jest kontenta, bo jej się goście spóźniają. – W mig pojął, w czym rzecz.
– Gdyby twój ojciec tego dożył, toby sobie strzelił w łeb! – rzekła Marlena z całą mocą.
Robiło się gorąco. Schowałam się za kredensem, żeby mnie nie zauważyli.
– Ja właśnie w delikatnej sprawie – przyznał Ignacy. – Może sąsiadka mogłaby poratować drobną pożyczką?
Miał tupet.
– Wierzyciele żyć nie dają – marudził i krok za krokiem zbliżał się do Chodelskiej. – Brat nie chce mi nic dać. Narzeka, że to niby moja wina. Nasze zadłużenie. A co ja mogę? Korzystać z ziemskich uciech trzeba, sąsiadka sama wie. Inaczej nasza egzystencja sensu najmniejszego nie ma.
– Wynocha! – Marlena pokazała Ignacemu drzwi.
Wcisnęłam się jeszcze głębiej w kąt.
– I po co te nerwy? – Fawloński w uśmiechu odsłonił białe zęby. Były wielkie jak u Kaśki, klaczy z gospodarstwa mojego tatusia. – Jeszcze się sąsiadce piękna twarzyczka pomarszczy. – Zaśmiał się w głos.
A potem zrobił coś, co o mało nie doprowadziło mnie do zawału serca.
Odsunął się od pani Chodelskiej i gwałtownym susem doskoczył do mnie. Nie mam pojęcia, skąd wiedział, gdzie się zaczaiłam. Stanął bardzo blisko. Zbyt blisko. Popatrzył mi prosto w oczy. Nie odwróciłam wzroku. Tyle mojego. Nic nie powiedział. Pachniał jakąś perfumą, alkoholem i testosteronem. Po zbyt długiej chwili się odsunął i pogwizdując, opuścił Martynę.
Gdy wreszcie odważyłam się wyjść z kryjówki, Chodelskiej nie było już w salonie.
Rozdział 2
Jakież to, prześliczne wszystko!
Jakież to, bez skazy wszystko!
Jaka w niej perfekcja sroga!
Różo! Różo! Formalistko!
Różo! Różo!… Bój się Boga![2]
Dziś
Koniec końców Róża cieszyła się z wyjazdu. Willa Martyna, w której zamieszkali, okazała się nie byle czym. Dziewiętnastowieczny budynek został gruntownie odnowiony i przeobrażony w elegancki pensjonat z duszą.
– Na przestrzeni wieków nocowały u nas największe osobistości ze świata literatury – pochwalił się facet urzędujący w recepcji, którego Kwiatkowska mogłaby określić jednym słowem: baryła.
Witold Chodelski – tak im się przedstawił, całując rączki i kłaniając się w pas – był po prostu okrągły. Gdyby go zaciągnąć na Trzy Korony i zasadzić kopa, sturlałby się wprost do Dunajca. Kwiatkowska nagle zobaczyła powyższą scenę, a jej wyobraźnia działała w systemie IMAX. Szybko jednak skarciła się w myślach za kpiny z niestandardowej postury bliźniego. Wszak sama nie była idealna.
Chodelski przerwał jej rozważania, rzucając serią nic niemówiących dziennikarce nazwisk tych gwiazd pióra. Gdyby w willi Martyna zdecydowała się zdrzemnąć Olga Rudnicka, Róża wiedziałaby, o kim mowa. Kwiatkowska dała się ostatnio przekonać Solańskiemu do kryminałów. Zastrzegła jednak, że tych wszystkich opisów krwawych zbrodni z flakami na wierzchu nie tknie za Chiny Ludowe. Skończyło się więc na komediach kryminalnych tej sympatycznej pisarki, która do tego kochała zwierzęta. A jeśli ktoś kocha zwierzęta, to u Róży na wstępie ma propsa, jak pisali w komentarzach pod jej filmikami followersi, którzy – Kwiatkowska była tego świadoma – nie opuścili pewnie jeszcze progów podstawówki i dlatego wypowiadali się językiem dla takiej dinozaurzycy jak Róża zupełnie niezrozumiałym.
– Państwo zostali wynajęci przez Zbyszka Bielę? – zaciekawił się ich nowy znajomy. – Muszą państwo wiedzieć, że naszej rodzinie też bardzo zależy na wykryciu sprawcy. Morderca krążący po okolicy nie wpływa dobrze na biznes. Poza tym szkoda człowieka. Tego Słowika – zreflektował się.
Kwiatkowska miała już dosyć gadaniny. Odebrała od Witolda klucz i zaciągnęła Solańskiego po schodach do pokoju. Szli wąskim korytarzem wzdłuż pomalowanych na czerwono ścian. Odnaleźli numer swojego pokoju i się rozgościli.
Szymon od rana zachowywał się jak generał. Nie minęło jeszcze południe, a już zdążył zwlec Różę z wyra, załadować ją oraz Gucia do auta i przetransportować ich tu tą cholerną zakopianką na przekór arktycznym śniegom.
– Ach, jak pięknie! – sapnęła Róża i rozwaliła się na podwójnym łóżku.
Miała na myśli zwłaszcza wygodny materac, nie zimową aurę. Gucio władował się obok niej i momentalnie zapadł w drzemkę. Zaczął nawet pochrapywać.
– To teraz sjesta, a potem obiad – zaplanowała.
– Nie