– Sam zaniosę – powiedział pan Chodelski. – Biedna Marlenka – dodał jeszcze i poczłapał do wyjścia.
Jeśli kogoś należało tu żałować, to tego naiwnego durnia, Edwina. Wytarłam ręce w fartuch i wyniosłam odpadki.
Dziś
Zdecydowaliśmy się spożyć obiad w Martynie. Prawdę rzekłszy, oni się zdecydowali. Mnie się znów faszerowało kozimi bobkami nawet niepososikowanymi dla urozmaicenia smaku, tłumacząc to niedociągnięcie utrudnieniami urlopowymi. W takim razie, proszę państwa, ja ten urlop chromolę! Skoro się na nim porządnie najeść nie można, to to jest jakiś kołchoz, a nie wypoczynek. O spożytej wcześniej wątróbce tak ja, jak i moje trzewia zdążyliśmy już dawno zapomnieć, więc proszę mi tu nie szukać na siłę usprawiedliwień.
Wkroczyłem do przybytku gastronomicznego obrażony na cały świat. A i zaświatom się dostało! Nie powiem, w restauracji Martyna stworzono odpowiedni klimacik: bordowo-białe zasłony w oknach, gdzieniegdzie kwiaty doniczkowe warte obsikania, dyskretne oświetlenie ułatwiające wyżej wymieniony proceder, nakryte obrusami drewniane stoły, czarno-białe zdjęcia w ramkach porozstawiane tu i ówdzie, barek na końcu sali. Pachniało też całkiem, całkiem, co poprawiło mi humor, ponieważ jeszcze się taki nie urodził, który odmówiłby moim pięknym załzawionym oczętom, gdy te prosiły o jeden mały, malutki kąseczek na ząb, tylko na spróbowanie (co kończyło się tym, że wżerałem więcej jadła niż mój kiełbasodawca).
Róża z Szymonem zatopili nosy w menu, a ja swój wystawiłem na przeszpiegi wysoko ponad krępy – powiedzmy sobie szczerze – kadłub.
Wyczułem niepokojący pozaspożywczy swąd.
Nie chciałem wzbudzać paniki przed zdobyciem dowodów. Jednym uchem słuchałem, co też moi ludzie zamawiają (dunajecki pstrąg z patelni – Róża, Szymon zaś kaszotto z borowikami, natką pietruszki i czosnkiem). Szybko doszedłem do konstatacji, że przy takich wyborach to ja sobie nie pojem. Ryby się raczej brzydzę, a o tym rzigotcie, którego zapragnął mój pan, nawet nie będę wspominał. W zamian więc zająłem się swoim śledztwem.
Ruszyłem w obchód między stolikami, w większości zajętymi. Niuchałem i niuchałem, i niuchałem jeszcze, aż wreszcie cierpliwość została nagrodzona. A raczej ukarana. Spotkanie nie należało do przyjemnych. Za to mogłem pogratulować swojej kluce, która zawsze i wszędzie wywącha to, co trzeba, a i to, co niewskazane.
Z pewnością do tej drugiej kategorii należał aspirant Barański!
Co ta cholera tu robiła, pojąć nie potrafiłem, mimo że moja mózgownica działa na najwyższych obrotach, których mogłyby mi pozazdrościć te wszystkie rasowce kupowane z pseudohodowli przez szpanerów wstydzących się pokazać na ulicy z mieszańcem.
– Barański, a ty tu co?! – zapytała w naszym – przyznacie – imieniu Róża, która chyba zaczęła mnie szukać, zdziwiona, że nie tkwię przy nodze i nie robię jej zadr na spodniach w celu wyłudzenia tych mulastych glutów. – Ja pierdzielę, Szymuś, ty chodź tu się przyjrzyj! – zażądała tubalnym głosem, wzbudzając powszechne zainteresowanie.
Tak Solańskiego, jak i Barańskiego, który zatrzymał się z porcją ziemniaków w pół drogi do otworu gębowego, zamurowało. Stołujące się w Martynie obce nam człowieki poczęły szeptać między sobą, poszturchiwać się, a nawet pokazywać nas sobie palcami.
Buraki.
Aspirant z brzękiem opuścił widelec na talerz. Wciąż wyłupiając oczy na Różę, szurnął krzesłem, oparł się rękami o blat i podniósł zad. Z trudem.
– No przecież mówiłem, że jadę do sanatorium! – wydarł się.
Jak jakiś stały rezydent Toszka tudzież Rybnika.
– No, mówił – przytaknął Solański od stolika.
Zapewne przypomniał sobie niedawne wydarzenia ze Świnoujścia, gdzie wytropiliśmy mordercę pewnej kuracjuszki, a obecny na miejscu aspirant Barański nie zdołał nam w tym przeszkodzić. Prawdę mówiąc, policjant tak się wykończył psychicznie udziałem w tamtym nadmorskim śledztwie, że złożył nam – i społeczeństwu – solenną obietnicę oddania się w ręce specjalistów od przywracania ludzi do zdrowia. Jeśli miałbym być szczery, musiałbym zrujnować nadzieję gliniarza na uzdrowienie. Pewne przypadki są po prostu nieuleczalne.
– Dlaczego za mną przyjechaliście?! – biadolił Barański, dając jawny dowód na to, że nic mu te zabiegi w zakładzie przyrodoleczniczym nie pomogły. – Znowu trupa na mnie sprowadzicie! A ja mam odpoczywać! Lekarz mi kazał! Specjalnie dostałem przydział w trybie pilnym!
– A co z odizolowaniem od narodu? – dopytywała Róża.
– Niech się naród odizoluje ode mnie! – wydał odezwę aspirant na zwolnieniu i chwycił się oburącz za głowę.
Na to do restauracji wkroczył nasz nowy znajomy, komisarz Edward Salamon. Rozejrzał się po sali i bez trudu nas namierzył. Przysiadł się do Solańskiego i łyknął kompotu, który – tak po prawdzie – był własnością Róży. Kiedy kelnerka postawiła na blacie talerz z pstrągiem, nie wahał się ni chwili i wbił w rybę widelec.
– Ej, to moje! – zaprotestowała Kwiatkowska i w dwóch susach ponownie znalazła się przy stoliku.
Komisarz wydawał się jej nie zauważać. Przeżuł kęs. Chwycił solniczkę. Doprawił. Spróbował. Dosypał pieprzu.
– No i coście tam wykryli? – zagadnął tonem popołudniowej pogawędki przy herbatce. – W sprawie naszego umrzyka?
– Mam nadzieję, że się przesłyszałem! – wtrącił się Barański. – Państwo nie mówią poważnie!
W okamgnieniu znalazł się przy naszej miejscówce.
Jestem wielkim przeciwnikiem marnowania jedzenia, zatem nie zdziwi was zapewne, że zakradłem się do stolika Barańskiego, dałem susa na krzesło i przystąpiłem do oczyszczania talerza, wciąż jednak nie tracąc ani przecinka z toczącej się nieopodal konwersacji. Podsłuch ułatwiał mi fakt, że również reszta restauracyjnych gości zamieniła się w słupy soli i nie odważywszy się nawet mrugnąć, rejestrowała szczegóły rozmowy.
– A ten to kto? – zaciekawił się Salamon.
– Aspirant Barański – przedstawiła gliniarza Róża. – W stanie spoczynku. Znaczy spoczywa na urlopie prozdrowotnym. Leczy się na głowę.
Salamon zlustrował Barańskiego. Po czym wrócił do pstrąga.
– Kupujesz mi nowe! – poskarżyła się Kwiatkowska.
Salamon ze zdziwieniem uniósł brwi i demonstracyjnie przesunął talerz w stronę youtuberki.
– Obślinionego jadła nie będę – nadawała dalej Róża.
– Czy ja się dowiem, co się tu dzieje?!
Aspirant rzeczywiście nie udawał z tym swoim kuku na muniu. Grzało mu na dekiel, że aż strach. I żaden konował nie był potrzebny, by to stwierdzić. Skoro nawet ja, ze swoją starczą zaćmą, widziałem to jasno jako słońce o poranku, można było sobie darować udział Narodowego Funduszu Zdrowia w orzecznictwie.
– Mateusz Słowik, jeden z mieszkańców Martyny, został zamordowany na stoku Palenicy. – Solański ulitował się nad aspirantem. – A my, to znaczy ja i Róża, badamy sprawę jego śmierci. A to – wskazał na komisarza, który na nowo przystąpił do spożywania ryby – jest Edward Salamon, miejscowy gliniarz, który z ramienia policji zajmuje się tym przypadkiem.