Życie i los. Василий Гроссман. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788373926684
Скачать книгу
Nazywali go „ojczulkiem Padre”, myśląc, że padre to imię.

      Kiedyś, późnym wieczorem, zamknięci w bloku specjalnym radzieccy dowódcy i komisarze zaczęli żartować sobie z Gardiego, powątpiewając, czy rzeczywiście dotrzymywał celibatu.

      Gardi bez uśmiechu słuchał różnorodnej mieszaniny słów – francuskich, niemieckich i rosyjskich.

      Potem zaczął mówić, a Mostowski tłumaczył jego słowa:

      – Rosyjscy rewolucjoniści dla idei szli na katorgę i na szafot. Dlaczego więc jego rozmówcy wątpią, że dla idei religijnej człowiek może wyrzec się kobiety? To przecież nieporównanie mniejsze wyrzeczenie niż ofiara z życia.

      – E tam, nie gadajcie – rzucił komisarz brygadowy[3] Osipow.

      Nocą, kiedy więźniowie zasypiali, Gardi się zmieniał. Klękał i modlił się. Wydawało się, że w nieprzytomnych oczach duchownego, w ich aksamitnej i wypukłej czerni, może utonąć całe cierpienie katorżniczego miasta. Na jego brązowej szyi napinały się żyły, jak podczas pracy; na pociągłej, apatycznej twarzy pojawiał się wyraz ponurej, szczęśliwej zawziętości. Modlił się długo, więc Michaił Sidorowicz zasypiał przy akompaniamencie pośpiesznego szeptu Włocha. Budził się zazwyczaj po półtorej czy dwóch godzinach, a wtedy Gardi już spał. Spał niespokojnie, jakby łączył we śnie obie swoje natury, dzienną i nocną – chrapał, mlaskał smacznie, zgrzytał zębami, głośno mu się odbijało, i nagle przeciągle zaczynał recytować piękne słowa modlitwy, mówiące o miłosierdziu Boga i Madonny.

      Nigdy nie ganił starego komunisty z Rosji za ateizm, często natomiast wypytywał go o Związek Radziecki.

      Słuchając Mostowskiego, Włoch kiwał głową, jakby przytakując opowieściom o pozamykanych cerkwiach i klasztorach, o olbrzymich dobrach ziemskich, odebranych przez państwo Synodowi.

      Swoimi czarnymi oczami spoglądał ze smutkiem na starego komunistę, aż Michaił Sidorowicz pytał ze złością:

      – Vous me comprenez?[4]

      Gardi uśmiechał się swoim zwykłym, codziennym uśmiechem, tym samym, z którym mówił o ragoût i sosie pomidorowym.

      – Je comprends tout ce que vous me dites, je ne comprends pas seulement, pourquoi vous dites cela?[5]

      Jeńcy rosyjscy z bloku specjalnego nie byli zwolnieni z robót, dlatego Mostowski widywał ich i rozmawiał z nimi tylko późnym wieczorem i w nocy. Nie chodzili do pracy jedynie generał Gudź i komisarz brygadowy Osipow.

      Częstym rozmówcą Mostowskiego był dziwny człowiek w nieokreślonym wieku – Ikonnikow-Morż. Spał na najgorszym miejscu w całym baraku – przy drzwiach wejściowych, gdzie nieustannie był narażony na przeciągi i gdzie przez pewien czas stał kibel, ogromne naczynie z dwoma uchami i brzęczącą pokrywą.

      Rosyjscy więźniowie nazwali Ikonnikowa „starym spadochroniarzem”; uważali, że jest jurodiwyj, nawiedzony, i traktowali z pełną obrzydzenia litością. Odznaczał się niesamowitą wytrzymałością, jaka cechuje tylko szaleńców i idiotów. Nigdy się nie przeziębiał, chociaż kładąc się spać, nie zdejmował z siebie przemoczonej na jesiennym deszczu odzieży. Rzeczywiście, wydawało się, że takim dźwięcznym i jasnym głosem może mówić tylko wariat.

      Ikonnikow-Morż poznał się z Mostowskim w sposób następujący – podszedł do niego i nie odzywając się słowem, wpatrywał się długo w jego twarz.

      – Co towarzysz powie dobrego? – spytał Michaił Sidorowicz i uśmiechnął się, kiedy Ikonnikow, przeciągając słowa, powiedział:

      – Co dobrego? A cóż to jest dobro?

      Słowa te przeniosły Michaiła Sidorowicza w czasy dzieciństwa, kiedy starszy brat, przyjeżdżając do domu z seminarium, wiódł z ojcem spory na tematy teologiczne.

      – To problem z ta-a-ką brodą – rzekł Mostowski – jeszcze buddyści i pierwsi chrześcijanie się nad nim zastanawiali. A i marksiści niemało namęczyli się nad jego rozwiązaniem.

      – I co, rozwiązali? – spytał Ikonnikow z intonacją, która rozśmieszyła Mostowskiego.

      – Armia Czerwona – odparł Mostowski – właśnie go rozwiązuje. A w pańskim tonie, proszę wybaczyć, słyszę jakąś świętoszkowatość, popią albo tołstojowską.

      – A jakżeby mogło być inaczej? Przecież byłem tołstojowcem.

      – A to dopiero! – zdziwił się Michaił Sidorowicz. Ten człowiek zaczął go intrygować.

      – Wie pan – powiedział Ikonnikow – jestem pewien, że prześladowania Cerkwi, wszczęte po rewolucji przez bolszewików, przysłużyły się idei chrześcijańskiej. Przecież przed rewolucją Cerkiew znajdowała się w pożałowania godnym stanie.

      Michaił Sidorowicz rzekł dobrodusznie:

      – Istny z pana dialektyk. Masz ci los, pod koniec życia musiałem ujrzeć cud ewangeliczny.

      – Nie – rzekł posępnie Ikonnikow. – Przecież według was cel uświęca środki, a te wasze środki są bezlitosne. Niech się pan nie dopatruje żadnego cudu – nie jestem dialektykiem.

      – No to – żachnął się Mostowski, nagle dziwnie zirytowany – czym w końcu mogę panu służyć?

      Ikonnikow przypominał teraz wojskowego, który nagle usłyszał komendę: „Baczność!”; powiedział:

      – Proszę się ze mnie nie wyśmiewać! – Jego pełen goryczy głos brzmiał wręcz tragicznie. – Nie przyszedłem do pana po to, żeby żartować. W zeszłym roku, piętnastego września, widziałem egzekucję dwudziestu tysięcy Żydów – kobiet, dzieci, starców. Tego dnia zrozumiałem, że Bóg nie mógł do czegoś takiego dopuścić, stało się więc dla mnie oczywiste, że Boga nie ma. W panującym dziś mroku dostrzegam waszą siłę, zmagającą się ze straszliwym złem…

      – No cóż – odrzekł na to Michaił Sidorowicz – w takim razie porozmawiajmy.

      Ikonnikow pracował przy regulówce, w błotnistej części terenów przyobozowych, gdzie układano olbrzymie betonowe rury, żeby odprowadzać wody rzeki i brudnych strumieni, zamulające nizinę. Pracujących w tej okolicy nazywano Moorsoldaten; zazwyczaj trafiali tam ludzie, którzy czymś narazili się władzom obozowym.

      Ikonnikow miał małe dłonie, szczupłe palce i dziecięce paznokcie. Wracał z pracy usmarowany gliną, mokry, podchodził do pryczy Mostowskiego i pytał:

      – Mogę usiąść koło pana?

      Siadał i uśmiechał się; nie patrząc na rozmówcę, przesuwał ręką po czole. Czoło miał jakieś dziwne – niezbyt wysokie, wypukłe, jasne; takie jasne, jakby istniało niezależnie, bez związku z brudnymi uszami, ciemnobrązową szyją, dłońmi o połamanych paznokciach.

      Jeńcom radzieckim, ludziom o prostych życiorysach, wydawał się kimś mętnym i podejrzanym.

      Od czasów Piotra Wielkiego wszyscy przodkowie Ikonnikowa byli kapłanami. Dopiero ostatnie pokolenie dokonało innego wyboru – zgodnie z życzeniem ojca Ikonnikow i jego bracia otrzymali świeckie wykształcenie.

      Ikonnikow studiował na petersburskiej uczelni technicznej, ale zainteresowała go doktryna Tołstoja, na krótko więc przed ukończeniem studiów porzucił je i udał się na północ, do guberni permskiej, gdzie został nauczycielem ludowym. Osiem lat przeżył na wsi, potem wrócił na południe, do Odessy, i zamustrował się na statek handlowy, był ślusarzem w maszynowni, odwiedził Indie, Japonię, mieszkał jakiś czas w Sydney. Po rewolucji wrócił do Rosji i wstąpił do komuny wiejskiej. Było to jego dawnym marzeniem; wierzył, że komunistyczna praca na roli doprowadzi do powstania Królestwa Bożego na ziemi.

      W czasie przymusowej kolektywizacji zobaczył pociągi