– Ciiii… ciiii… wszystko zaraz się skończy – powiedział szeptem, gładząc ją po twarzy. – Najświętsza Panienka nad tobą czuwa. Zobacz. – Wskazał na niemal niewidoczne kontury maryjnej figurki stojącej na dwumetrowym filarze.
Dziewczyna nie miała możliwości wydania z siebie żadnego dźwięku. Nie mogła się poruszyć. Ale słyszała, czuła i bała się tak samo, jak Konrad Dryła kilka dni wcześniej.
Podniósł łyżeczkę i skoncentrował się. Wiedział, że jeśli chce osiągnąć najlepszy efekt, musi być bardzo precyzyjny. Włączył najsłabsze światło niewielkiej latarki i zbliżył się do dziewczyny, zaglądając w jej niebieskie oczy. Wiedział, że będzie ostatnim człowiekiem, który to robi. Wsunął łyżkę z lewej strony do jej oka, raniąc skórę powieki, ale nie naruszając gałki ocznej. Kiedy upewnił się, że narzędzie znajduje się w odpowiednim miejscu powoli, ale silnie pociągnął do siebie. Sądził, że będzie zmuszony do podważenia oka z drugiej strony, ale gałka po prostu wysunęła się na zewnątrz. Trzymała się na kilku mięśniach. Nawet nie próbował zatamować mocnego krwawienia z oczodołu. Pogładził jedynie dziewczynę po włosach.
Enukleacja prawego oka również przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Odłożył łyżeczkę i podniósł nożyczki. Znów pogłaskał dziewczynę po głowie, tak jak kilka minut wcześniej. Jakby pomiędzy jednym a drugim gestem nic się nie wydarzyło. Wiedział, że teraz będzie jeszcze więcej krwi. Teraz najbardziej przyda się ortalion. Kucnął nieco z boku tak, żeby móc uniknąć krwawego chluśnięcia. Najgrubszy nerw wzrokowy zostawił sobie na koniec. Zaczął od mięśni przyśrodkowych i bocznych. Dźwigacz powieki górnej rozerwał się już wcześniej.
Chwycił w dłoń lewe oko dziewczyny i przeciął nerw wzrokowy, przekonując się, że dobrze zrobił, zmieniając pozycję. Krew trysnęła na gumowe rękawiczki i rękawy ortalionowego płaszcza. Chwilę potem odciął drugie oko i obie gałki włożył do ceramicznej misy.
Potem wszystko zrobił już bardzo szybko. Grubym sznurem przewiązał nadgarstki ofiary i podciągnął ją, niczym martwe zwierzę w ubojni. Drugi koniec przewiązał na cokole pomnika Maryi Panny. Zaparł się, napiął mięśnie i z całej siły naciągnął sznur, unosząc ramiona i ciało Justyny Radosz do góry. Podwiesił ją tak, że kolanami dotykała ziemi. Pociągnął tak mocno, że wyrwał jej obie ręce ze stawów barkowych. Między jej nogami położył misę z dwiema gałkami ocznymi. Ostatni raz spojrzał na jej oblicze, które teraz nie przyciągało już błękitem oczu i świetlistością blond włosów. Twarz dziewczyny przybrała kolor krwi i czerni, tkwiącej w pustych oczodołach. Z kieszeni wyjął strzykawkę i wstrzyknął jej śmiertelną dawkę środka zwiotczającego.
– Już dobrze. Jesteś teraz razem z Panienką – wyszeptał.
Mógł w końcu zdjąć płaszcz. Był cały spocony, ale czysty, nieskazitelny. Zawinął okrycie w koc i włożył do plecaka, podobnie jak latarkę i narzędzia. Wyjął z kieszeni starannie złożoną kartkę papieru i ostrożnie wsunął ją pod kruchą miskę. Wszystko było gotowe. Po minucie zniknął gdzieś w mieście. Rozpłynął się niezauważony.
Częstochowa chciała łkać, ale czuła jedynie parzący oddech wypełniający jej ziemię. Kolejnego dnia miało być jeszcze goręcej.
Kolejnego dnia wszyscy mieli sobie przypomnieć o drugiej częstochowskiej katedrze.
Rozdział 11
Czwartek, 21 lipca 1994
Jest rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty, ciepły lipcowy wieczór, a słońce, mimo późnej pory, jeszcze nie zaszło. Jerzy Walter i Eryk Oruba siedzą na wygodnych, rozkładanych krzesłach w ogrodzie nowego domu Eryka.
– Ten trawnik też na kredyt? – Jerzy z uśmiechem pyta swojego przyjaciela, nawiązując do faktu, że Eryk zapożyczył się, by kupić dom.
– Jak najbardziej! – odpowiada Oruba, unosząc do góry szklankę szkockiej whisky.
– Który to już kredyt? – pyta Jerzy.
– A czy to ważne? – ripostuje nonszalancko Eryk. – Firma się rozwija, ja się rozwijam, wszystko szybko się spłaci.
Wznoszą toast za przyszłość i wypijają whisky do dna. Jerzy jest policjantem od dziesięciu lat i radzi sobie świetnie w wydziale kryminalnym częstochowskiej komendy. Jednak gdy siedzi w ogrodzie u swojego przyjaciela, nie jest funkcjonariuszem, a przede wszystkim biznesmenem.
Jest rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty – i Jerzy, i Eryk są przedsiębiorcami. Każdy z nich ma działalność gospodarczą, interesy idą im dobrze. Dwa lata wcześniej Jerzy otworzył butik z ciuchami importowanymi z Chin. W papierach firmy figuruje jedna z najstarszych i najbardziej bogobojnych parafianek Stanisława, ale to Jerzy jest prawdziwym zarządcą i to on czerpie zyski. Jak się okazuje, ma rękę do wzorów i fasonów, a rzeczy, które przywozi, sprzedają się na pniu. Dlatego cieszy się na każdy wyjazd do Państwa Środka, mimo że podróż powrotna koleją z Pekinu trwa okrągły tydzień i Jerzy traci swój urlop, by móc rozwijać interes. Całą swoją energię skupia na pracy i mimo że nie ma czasu na nic innego, tak właśnie chce żyć. Jerzy ma cel i zajęcia, która pozwalają mu nie myśleć o Zuzannie Drylskiej i jej zaginionym synu Jakubie.
Jerzy ukrywa jednak pewien sekret, który dokucza mu coraz bardziej. Tajemnicę, którą chce podzielić się ze swoim przyjacielem, a whisky dodaje mu odwagi, by to zrobić. Dokładnie dwadzieścia jeden lat przed kradzieżą kości z częstochowskiego rezerwatu Jerzy Walter mówi Erykowi Orubie o swoim problemie.
– Doczepili się do mnie bardzo niedobrzy ludzie, robiący bardzo niedobre rzeczy… – oznajmia Jerzy. Nieco już bełkocze, bo whisky zaczyna działać.
– Niedobrzy ludzie? – dopytuje Eryk, bo wydaje mu się, że się przesłyszał. Alkohol szumi mu w głowie i sprawia, że cały taras przyjemnie się kołysze.
– No tak, kurwa… powiem ci, że nie jest to fajne… ale już nie mogę się wycofać – odpowiada Jerzy, nie wdając się w szczegóły. Ale kilka chwil później opowie Erykowi o tym, jak rok wcześniej, podczas jednego z transportów, miał nieplanowane spotkanie z czwórką Polaków na Dworcu Białoruskim w Moskwie.
– Podeszli i nawet nie przejmowali się tym, że jestem z policji. Przyłożyli mi gnata do skroni i kazali przepakować moje worki.
– Przepakować worki? Co to znaczy? – pyta coraz bardziej zainteresowany Eryk.
– Wożę ubrania w takich jutowych workach. Takich jak na ziemniaki. Śmieszne, ale tak to się robi. Sześć dni jadę z Pekinu do Moskwy. Można się zapić na śmierć, powiem ci. W Moskwie mam przystanek na Dworcu Białoruskim. Przesiadam się na pociąg do Warszawy. Tam mnie znaleźli. I kazali mi się przepakować… to znaczy włożyć do worków trochę ich towaru.
– Towaru?
– Narkotyków – odpowiada Jerzy po chwili milczenia.
Mimo że Eryk jest lekko pijany i