Podnoszę się z fotela, obejmuję ją i ściskam, zakłócając przebieg zebrania. Mam to gdzieś. Wszystko się wali, lecz Kay wspiera mnie zawsze, odkąd miałem cztery lata, i muszę ją uścisnąć. Wszyscy nieruchomieją i wytrzeszczają na nas oczy.
– Dziękuję – mówię do Kay. – Jesteś moją ulubioną siostrą.
– Jestem twoją jedyną siostrą – odpowiada oschle, gdy się od niej odsuwam.
Już mam jej powiedzieć, że to nieprawda, gdy nagle rozlega się pukanie. Prostuję się, a Belvedere wtyka głowę przez uchylone drzwi. Minę ma speszoną.
– Przepraszam, panie prezydencie, dzwoni wiceprezydent Moore. Chciałby z panem rozmawiać.
Czuję dławienie w piersi. To podniecenie czy ból? Sam nie wiem.
– Zapewne dzwoni, by oficjalnie potwierdzić zamiar rezygnacji – mówi Merlin, wstając z krzesła. – Pozwólmy prezydentowi porozmawiać bez skrępowania.
Mój zespół raźno opuszcza gabinet. W drodze do drzwi Kay ściska mi dłoń, a Merlin rzuca nieodgadnione spojrzenie. I zostaję w Owalnym Gabinecie sam na sam z dzwoniącym telefonem.
Ręce mi drżą, gdy podnoszę słuchawkę.
– Colchester.
– Wiesz, że to ja – odpowiada poirytowany głos. Chłonę każdą ostrą spółgłoskę, każdą przeciągniętą samogłoskę. To ledwie dwanaście godzin, a ja tęsknię za nim tak strasznie, że aż mi coś skowyczy w duszy jak głodny pies.
– Odbierz telefon jak normalny człowiek – ciągnie Embry.
– Przyjdź tu, to porozmawiam z tobą jak mężczyzna.
Śmieje się jak zawsze, ten odgłos otwiera wszystkie drzwi do mego serca. On i Greer tak często się śmieją, a ich śmiech brzmi jak czysta radość.
– Ash, obaj wiemy, co by się stało, gdybym znalazł się z tobą sam na sam.
– Co takiego?
– Wdalibyśmy się w awanturę. Ty byś zażądał, żebym nie odchodził. Ja powtórzyłbym, że nie mam wyboru. Obaj wynaleźlibyśmy nowe sposoby na zadanie sobie bólu. Wszystko to razem byłoby nieprzyjemne.
– Znajdowanie nowych sposobów na zadanie ci bólu zawsze jest dla mnie przyjemne, mały książę.
Jedyną odpowiedzią jest ciche westchnienie. Wyobrażam sobie lodowaty błękit jego oczu pod powiekami półprzymkniętymi z pożądania, jego jędrne wargi wydęte leciutko z pragnienia.
Siadam za biurkiem i przesuwam dłoń po gładkim drewnie, jakby to był grzbiet mojego kochanka.
– Pozwól, że ci powiem, co dokładnie by się wydarzyło, gdybyś się tu znalazł. Wszedłbyś do gabinetu i nie chciałbyś usiąść, bo wydaje ci się, że pozycja stojąca stawia nas na równi. Bo nie pozwoliłbyś sobie na to, żeby się rozluźnić w mojej obecności. A ja pozwoliłbym na to, żebyś stał, bo dla mnie to bez znaczenia.
– Bez znaczenia?
– Czy jestem mniej silny wtedy, kiedy siedzę, czy wtedy, kiedy stoję? Czy staję się wtedy innym człowiekiem?
– Tu nie chodziłoby o ciebie – odpowiada zniecierpliwiony. – Stałbym dla siebie. Żeby pokazać, że nasza relacja się zmieniła, że ja się zmieniłem.
– Ależ nie, mój Patroklosie. Ile razy byłeś gotów bić się ze mną, walczyć przeciw mnie i zadawać mi ciosy, byle tylko udowodnić sobie, że mnie nie chcesz, i kończyło się na tym, że błagałeś mnie, żebym ci wetknął fiuta?
– I myślisz, że i tym razem sprawy potoczyłyby się tak samo?
– Wiem, że tak by się stało – odpowiadam niskim głosem. Na samą myśl kutas rośnie mi i pęcznieje w nogawce spodni. – Pozwoliłbym ci stać tak długo, aż dowiódłbym, że wciąż cię posiadam, czy siedzisz, czy stoisz, a potem kazałbym ci uklęknąć przede mną i przepraszać się za to, że łamiesz mi serce.
Dopiero po chwili odpowiada, a jego głos jest jak jedwab.
– Jak miałbym cię przepraszać?
– Przełykając moją spermę.
– To byłoby za mało. To by nie wystarczyło, żeby wybłagać twoje przebaczenie.
– Masz rację – odpowiadam, masując fiuta rozpychającego się w nogawce. Jest taki twardy, że przez materiał wyczuwam gruby łeb żołędzi. – Jak już wyruchałbym cię w usta, złapałbym cię za kark i ułożył twarzą na biurku, z rozkraczonymi nogami i wypiętą dupą. I wziąłbym pas i sprałbym cię po niej, po prędze za każdy raz, kiedy mnie porzucałeś.
– Chętnie bym zobaczył, jak tego próbujesz – powiada Embry i tak wyraźnie brak mu tchu, że wiem, że jest mój. Równie chętnie jak ja zobaczyłby, jak mu to wszystko robię. A to już jest coś.
– Musiałbym cię przytrzymać. Może i udałoby ci się wykręcić, ale złapałbym cię na powrót i obaj zwalilibyśmy się na podłogę splątani kończynami. A potem rżnąłbym cię tak długo, aż spryskałbyś dywan swoją spermą. Aż byłbyś zjebany i rozluźniony.
– I co wtedy? – pyta zduszonym głosem.
– Rżnąłbym cię dalej, aż błagałbyś, żebym się nad tobą zlitował.
Jego głos brzmi tak, jakby nie był w stanie złapać oddechu.
– Wiesz, że nigdy cię o to nie prosiłem.
– Wobec tego rżnąłbym cię dalej w dziurę w dupie, aż bym się spuścił. Wyszedłbyś z Owalnego Gabinetu w podartym garniturze, z moją ciepłą spermą w twoim odbycie.
– Ja pierdolę, Ash – jęczy.
– Walisz konia?
– Tak. A ty?
– Niemal – odpowiadam, rozpinając pas. Wyciągam kutasa, który jest gorący, napalony i twardy jak z kamienia. Odwracam fotel tyłem do okna, choć wiem, że czuwający w ogrodzie agenci służb specjalnych nie złamią przepisów i nie zajrzą do środka. – Teraz twoja kolej.
– Moja kolej na co?
– Powiedz mi, co ty byś zrobił ze mną, gdybyś mógł. Powiedz mi, co wydarzyłoby się wczoraj wieczorem, gdybyś nie wyszedł.
– Boże. – Embry dyszy. Słyszę odgłos skóry sunącej po skórze, widzę oczami wyobraźni jego bladą arystokratyczną dłoń obejmującą pięknego fiuta. – Musiałbyś… wziąłbyś i…
Z pomrukiem obejmuję kutasa i tarmoszę go brutalnie.
– Tak.
– Ja też położyłbym cię na biurku, tylko… – Urywa, by złapać oddech. – Ja bym cię nie bił. Rozchyliłbym twoje pośladki i całowałbym cię wszędzie, gdzie bym tylko zapragnął. Użyłbym języka wszędzie tam, gdzie