Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-12-3
Скачать книгу
wątpliwości, że kluczowe systemy będą funkcjonalne – ale czy sprawdzą się w walce?

      – Taki lot próbny to jest coś, hm, Blake? – powiedział ktoś za moimi plecami.

      Znałem ten głos. Znałem jego właściciela, ducha z mojej przeszłości. Istotę, która dręczyła mnie od lat.

      Odwróciłem się gwałtownie.

      I faktycznie – stał przede mną w niebieskim uniformie z pojedynczą złotą kropką na ramieniu. Doskonale wtopił się w tłum, bo załoga nie znała się jeszcze za dobrze. Mógł ukrywać się wśród setek osób, które pracowały na niższych pokładach dniem i nocą.

      – Godwin? – zapytałem, wstrząśnięty. – Nie wierzę, że wróciłeś.

      To jedyne imię, pod jakim go znałem. Był Nomadą, przedstawicielem obcej rasy zupełnie innej od pozostałych, które znaliśmy. Zazwyczaj wyglądali jak ludzie. Potrafili wcielić się w kogokolwiek. Byli sztucznym życiem. Niezupełnie maszynami, ale raczej wodnistymi tworami, pozbawionymi organów wewnętrznych i kości. Ponieważ ich świadomość nie była związana z żadnym konkretnym ciałem, dało się ją przenosić z miejsca na miejsce. Kiedy się któregoś zabiło albo zraniło, po prostu pojawiał się gdzie indziej, w najmniej oczekiwanym momencie. Tak jak teraz.

      Godwin wzruszył ramionami jakby z nieśmiałością.

      – Możesz wierzyć albo nie, ale ja lubię Ziemian. Stanowicie wyzwanie.

      Zachowałem czujność, ale się nie cofnąłem. Zauważyłem, że korytarz jest prawie pusty, najbliżsi załoganci byli za rogiem, co najmniej dwadzieścia metrów od nas.

      – Przestań się niepokoić – powiedział Godwin. – To nie jest próba zamachu.

      – Kiedy ostatnio się spotkaliśmy, jeszcze na Ziemi, chciałeś mnie zabić.

      – Chodzi ci o proces? O egzekucję, która nie doszła do skutku? To nie był mój pomysł. Prawdę mówiąc, wyświadczyłeś mi przysługę, uciekając przed śmiercią. Inni Nomadzi… Cóż, nie rozumieli jeszcze waszego gatunku. Dostrzegali w was tylko problem. Obelgę.

      – A co myślicie o nas teraz?

      – Jesteśmy zaintrygowani. A nawet zdezorientowani. Kilku innych przedstawicieli twojego gatunku oparło nam się tamtego dnia. Rozpoznali, kim jesteśmy, i przedsięwzięli skoordynowane działania. Dla nas to bardzo niepokojące.

      Powoli zbliżyłem się i przystanąłem w odległości odpowiedniej do uścisku ręki.

      – Mówisz, że ci pomogłem. W jaki sposób?

      – Nie nabierając się na nasze sztuczki. To nie byłeś tylko ty. Vega i jego ludzie zastrzelili całą naszą delegację. To było imponujące. Niektórzy z jej uczestników… no cóż, powiedzmy, że nie przywykli do tego, że ktoś ich zabija i odsyła.

      – W porządku – powiedziałem. – Wróciłeś, więc zakładam, że czegoś chcesz. Darujmy sobie te gierki. O co ci chodzi?

      – Admirał Fex to bestia, tak samo jak ty. Ma wielkie plany i wprowadza je w życie. Musisz wykraść jego sekrety i przekazać je nam. Co ważniejsze, musisz się dowiedzieć, jak wszedł w ich posiadanie.

      – Jego sekrety? – zapytałem, zupełnie zbity z tropu. – Czyli co, rzucanie kamieniami w tarcze?

      Godwin roześmiał się.

      – Nie, nic tak przyziemnego. Jeszcze nie zetknąłeś się z tym, o czym mówię. Ale kiedy tak się stanie, będziesz wiedział: prawdziwa rewolucja technologiczna. Rzecz zdolna zakłócić równowagę władzy w Galaktyce.

      Zmarszczyłem brwi i otworzyłem usta, żeby zadać następne pytanie, ale on uniósł dłoń.

      – Twoi ludzie mnie zauważyli – powiedział. – Muszę iść. Przemyśl moje słowa. Przy następnym spotkaniu omówimy warunki wymiany.

      Za plecami Godwina usłyszałem łomot butów. Nadchodziła ochrona. Obecnie wszędzie na pokładzie zamontowano kamery i czujniki, starannie dostrojone tak, aby wykrywać istoty pokroju Godwina. Poczułem się bezpieczniej, wiedząc, że faktycznie działają.

      I w tym momencie Nomada zrobił coś, czego nigdy nie byłem świadkiem: roztopił się. To bardzo dziwny widok.

      Nie zostało po nim ubranie, bo kostium był częścią jego sfabrykowanej struktury. Zaczął się po prostu zapadać do środka, składając się i zginając w barkach. Jego głowa opadła jak balon, z którego ulatuje powietrze. Twarz zrobiła się obwisła, a potem całkiem opadła do tyłu, bo szyja już nie mogła jej utrzymać. Po chwili całe ciało upadło na pokład. Po moim gościu została tylko kałuża płynu i kilka kolorowych smug.

      W tym momencie nadbiegł oddział funkcjonariuszy ochrony. Otoczyli mnie i zaczęli nerwowo zadawać pytania, ale ja ich zignorowałem.

      Godwin zniknął.

      12

      Doktor Abrams z największym zapałem próbował wycisnąć ze mnie wszystkie szczegóły, kiedy ziewałem, po raz kolejny opowiadając o swoim spotkaniu z Godwinem.

      – Więc… – powiedział. W jego lśniących, szeroko otwartych oczach przeglądały się migające lampki różnych urządzeń. – To stworzenie nie ujawniło, co takiego odkrył Fex? Nie zasugerowało natury zagrożenia, które próbuje poznać?

      – Nie – odpowiedziałem, tęsknym wzrokiem patrząc na drzwi prowadzące na zewnątrz. Potrzebowałem prysznica i drzemki. Byłem na nogach od ponad dwudziestu godzin.

      Abrams zmrużył oczy i przez kilka sekund lustrował mnie podejrzliwie, aż wreszcie podjął decyzję.

      Stuknął rulonem papieru komputerowego o wnętrze lewej dłoni.

      – Kapitanie, zostałeś oszukany – oznajmił z przekonaniem. – To podstęp, wymysł i nonsens. Uważam, że Godwin chciał nas tylko nastraszyć. Nie powinieneś się go obawiać.

      Prychnąłem.

      – Nie obawiam się, zabiłem go wiele razy. I nie zgadzam się z twoimi wnioskami, doktorku. Godwin nie przybyłby mnie szukać bez dobrego powodu. Myślę, że Fex musi mieć coś niebezpiecznego. Inaczej Nomadzi nie marnowaliby czasu.

      Abrams uśmiechnął się szyderczo.

      – Czcze spekulacje. To nam nie pomaga i nie mówi więcej niż sam Godwin. Sugeruję, kapitanie, żeby tak złożone kwestie zostawić moim ekspertom.

      W tym momencie wskazał na krąg laborantów przy aparaturze. Pośrodku grupki ksenonaukowców znajdowała płytka wanienka, a w niej – kałuża płynu. Pojemnik spoczywał na stole i stanowił obiekt badań.

      Śluz był resztkami Godwina. Naukowcy sztur­chali go delikatnie, zanurzając w gęstej cieczy próbniki i strzykawki. Od czasu do czasu jeden z mózgowców rzucał mi pełne zwątpienia spojrzenie, tak jakby myślał, że jakimś sposobem zmusiłem Godwina do zniknięcia, zanim ktokolwiek inny zdołał przyjrzeć się kosmicie.

      Zrozumiałem aluzję, więc zsunąłem tyłek z biurka Abramsa i ruszyłem do wyjścia.

      – W takim razie wy rozwikłajcie tę sprawę – rzuciłem. – Spodziewam się pełnego raportu jutro rano.

      Abrams wydał dźwięk, jakby się zakrztusił. Często to słyszałem – brzmiało tak, jakby ze stresu nie był w stanie przełknąć śliny.

      – Jutro to za wcześnie, kapitanie! Bądźmy rozsądni.

      Odwróciłem się na progu.

      – Masz ekipę, kałużę resztek, nagrania monitoringu i Bóg wie co jeszcze. Spisz raport i chcę go widzieć jutro.

      Po