Balladyna. Małgorzata Rogala. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Małgorzata Rogala
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8075-950-3
Скачать книгу
d2-8156-5fba-854b-7ca424659f4d.jpg" alt="BCover.jpg"/>

      Już przeszłość zamknięta

      W grobach… Ja sama panią tajemnicy.

      Juliusz Słowacki, „Balladyna”, Akt V, Scena IV

      MAX CZORNYJ

      To nie jest kolejna ballada o miłości

      W betonową podłogę, chropawo otynkowane ściany i drewniany stół wsiąkło łącznie około czterech litrów krwi. Obstawiam, że nieco więcej. Trzykrotne spuszczanie, za każdym razem po półtora litra, było bezpieczne. Gwałtowny ubytek nieco większej ilości zabiłby tego parszywego gnojka. Całe cierpienie, jak za dotknięciem cholernej magicznej różdżki, zostałoby mu odpuszczone. Amen.

      Sukinsyn.

      Tak więc na betonowej podłodze, chropawo otynkowanych ścianach i drewnianym stole są ponad cztery litry krwi. Mówiąc „wsiąkło”, wyrażam się nieprecyzyjnie. Część wciąż skrzy się rdzawymi, brudnoczerwonymi skrzepami. Część jeszcze nie zastygła. Część wciąż wypływa ze strzępu mięsa, ścięgien i żył, które całkiem niedawno były nasadą męskości tego śmiecia. Nasada męskości? Chyba wszyscy wiedzą, jaką część ciała mam na myśli.

      Sukinsyn.

      W pomieszczeniu unosi się mdły zapach, który u wielu wywołuje odruch wymiotny, a mnie, w zależności od okoliczności, albo jest całkowicie obojętny, albo podnieca. Teraz nakręca mnie na całego. Nie wiem, czy miliarderzy śpią na górach forsy i czy zaciągają się jej zapachem, ale dla mnie wylegiwanie się na łożu nasączonym krwią tego sukinsyna to spełnienie marzeń.

      Jej smak…

      Ach, do tej pory jeszcze nie rozmawialiśmy o smaku.

      Krew i forsa mają znacznie więcej wspólnego niż w banalnych historiach o pocie, trudzie i znoju. Nie łączy ich ani poświęcenie, ani upór, ani szyb wiertniczy prowadzący wiele metrów w dół ku plamie ropy.

      Wiem o tym od dawna. Pamiętasz zabawę w grosika? A może udało ci się, szczęściarzu, jej uniknąć? Słysząc, że bawią się w nią starsi chłopcy, prysnąłeś z płaczem do domu? Wróciłeś ze szkoły dłuższą drogą, byle nie wziąć w niej udziału? Mnie się to parę razy nie udało.

      Dla niewyedukowanych szczęśliwców i tych (dotąd nie mniej szczęśliwych), którzy zatykają uszy na wieść o słoneczkach, tęczowych jajach i innych formach spędzania wolnego czasu przez nastolatków, należy się kilka słów wyjaśnienia. Gra w grosika ma proste zasady. Polega na tym, żeby włożyć jakąś drobną monetę między palce i zdzielić drugiego uczestnika w gębę tak mocno, by moneta znalazła się w jego ustach. Cios zadać można tylko raz.

      W roli strony biernej dane mi było grać trzy razy, choć paru mogę nie pamiętać. Dwukrotna klęska skończyła się ukruszoną jedynką oraz przekonaniem, że krew ma tani smak. Jedno, dwu lub pięciogroszówki. „Ty łajzo, ty kupo gówna” – dobrze pamiętam te zawoalowane komplementy. „Krew smakuje jak metal, a monety są z metalu”. Za te słowa wyjaśnienia należały się chyba podziękowania, ale przed chwilą wybito mi z głowy kulturę.

      Fakt faktem, krew nie zawsze smakuje jak forsa. Tym razem to chyba wina tego wykrwawiającego się sukinkota, bo przecież wszystko jest zależne od diety. Nawet chińskie świnie, z których juchy robi się tofu, karmione są tylko słodkimi burakami.

      Gdy naszła mnie ochota na skosztowanie końcówki sukinsyńskiej męskości (tej ponad nasadą), wszystko stało się jasne. Za poziom jego zbydlęcenia musiało odpowiadać fatalne odżywianie. Skrzep, który najpierw przykleił mi się do zębów, chwilę później trafił na język, a dopiero potem rozpuścił, miał smak nieudanego przemienienia Pańskiego. Zepsutego, sfermentowanego wina, które co gorsza zwietrzało.

      Wciąż czuję ten posmak.

      Mdły.

      Słodkawy.

      I cierpki.

      Posmak rozpuszczonego skrzepu sukinkociej krwi.

      Jak to jest, że gdy wciągam zapach ponad czterech litrów wsiąkniętej, zastygłej lub skapującej juchy, czuję podniecenie, a ledwie mililitr, ledwie gram krwi na języku napawa mnie odrazą? Może chodzi o to, że przez to w jakiś pokrętny, a jednak zrozumiały sposób mam tego bydlaka w sobie.

      Może.

      Podnoszę głowę i spoglądam mu prosto w oczy. Strach jest większy od jedno-, dwu- i pięciogroszówek. Strach to też więcej niż pięciozłotówka. Srebrna półdolarówka ma pewnie porównywalną wielkość, ale znacznie przyjemniejszy smak.

      – Czas na prawdziwą dietę – mówię. – Wiesz, jak zrzucić pięć kilogramów w niespełna minutę? Ja wiem.

      * * *

      Porzuć nadzieję, że będzie to kolejne z prostych opowiadań, na końcu których wszystko się pięknie wyjaśni. Może dowiesz się, kto był mordercą, a kto ofiarą, ale w ustach pozostanie mdły posmak pytań i cierpki niesmak niedopowiedzeń. Łatwo powiedzieć, że się rozumie czyjeś motywacje. Łatwo powiedzieć, że usprawiedliwione zło to dobro, tyle że kopnięte w tylną część ciała.

      Tu nic nie będzie łatwe.

      Porzuć wszelką nadzieję, że przełknięta krew lub skrzep krwi zamienią się w morską kroplę Heidsieck champagne Gout Americain rocznik 1907 lub zalatującego snobim artyzmem Château Mouton Rothschild z symbolicznego dla właściciela winnicy roku – 1945. Daty przełomowej nie tylko dla winiarzy.

      Krew zawsze będzie miała obrzydliwy smak zardzewiałych torów kolejowych. Torów, na których rozjechano w drobny mak, a raczej na drobne kawałki, setki samobójców. Smak drutów kolczastych, drobniaków, ewentualnie malin. Przecież łykając krew, można sobie wmówić, że tak właśnie smakują maliny.

      – To tylko ogłoszenie wyroku – stwierdził Jan Korky. – Ogłoszenie cholernego wyroku i spadam do domu.

      Korky miał trzydzieści trzy lata, a od czterech był sędzią. Miał małą głowę, rzadkie blond włosy i długą szyję. Mierzył sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów przy sześćdziesięciu ośmiu kilogramach wagi. Chodził pochylony jak bocian wypatrujący w sitowiu żab.

      – Jesteś przekonany, że nie mogłeś nic więcej zrobić? – zapytała niska brunetka. Jeżeli Korky przypominał bociana, ją należało przyrównać do sowy. Krągłej, wielkogłowej sowy w bliżej nieokreślonym wieku pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką.

      – Nie jestem prokuratorem.

      – Ale…

      – Jeżeli druga instancja uwali mi kolejny wyrok, całą robotę szlag trafi. Nawet marzenie o delegacji.

      – No, cóż. Zrobisz, jak uważasz.

      Sowa napuszyła się, a Korky dopił kawę z symboliczną rumową wkładką. Odstawił filiżankę na porcelanowy spodek.

      – Chciałabyś coś powiedzieć? Śmiało.

      – Zawsze powtarzasz, że nie ma niczego ważniejszego od sprawiedliwości.

      – Bo tak jest.

      Sowa fuknęła nerwowo.

      – W takim razie, dlaczego w tym przypadku wypinasz na sprawiedliwość swoje rachityczne pośladki? Wypuścisz dwóch degeneratów?

      – Posłuchaj. – Korky gwałtownie obrócił się do Sowy. Zmierzył ją ostrym, gniewnym spojrzeniem i westchnął. Po chwili jego twarz złagodniała. – Kiedy moja dziewczyna odeszła, też myślałem, że nie ma sprawiedliwości. Zostawiła mnie, bo jakiś kretyn omamił ją wizją życia w przyczepie kempingowej nad Bałtykiem. Mieli pływać na deskach, zarabiać, wypożyczając turystom motorówkę, i łowić ryby w kolorach tęczy. American dream po polsku. Potem ta zdzira wysyłała mi kartki z pozdrowieniami i zapewnieniami, że zawsze chciała naszego dobra.

      Sowa wzruszyła ramionami.

      – Zwykła dziwka. Nie przejmuj się nią.

      – Tych