Niechętnie kiwnęłam głową. Przybrała minę, jakbym jej otworzyła bramę do nieba. Mało nie zleciała ze stołka. Wśród sterty nut znalazła jakieś pożółkłe, ustawiła je na pulpicie i wyjęła futerał z fletem. Składał się z trzech części, które zręcznie skręciła, zagrała kilka dźwięków, chyba na zachętę, zamknęła oczy i zaczęła ten właściwy utwór. Brzmiało to dziwnie. Czułam się, jakby mnie ktoś męczył. Nie żeby to nie była ładna melodia, tylko taka wwiercająca się w duszę, świszcząca w trzewiach. Wreszcie skończyła i otworzyła oczy (po co szukała nut, skoro znała to na pamięć i zamykała ślepia przy graniu?).
– Podobało ci się? – spytała z nadzieją.
– Bardzo ładne, tylko okropnie smutne – powiedziałam i uciekłam.
Z czasem jej „muzyka” zaczęła mi przeszkadzać. Żeby jeszcze grała miłe dla ucha utwory albo popularne piosenki, ale nie. Ona całymi godzinami ćwiczyła gamy, tryle, dziwaczne „podjazdy”, których nie potrafiłam nazwać. Tylko tamten jeden raz zagrała coś innego niż wprawki, wstawki czy jak tam się to nazywało.
Jeszcze gorsza była obecność w domu obcej osoby, która szybko okazała się niezwykle krępująca.
– Czy ona długo będzie tu mieszkała? – Weszłam do pokoju matki zdecydowana pozbyć się tej lokatorki albo, lepiej, wymienić ją na inną, lepszą.
– Nie lubisz dźwięku fletu? – odpowiedziała pytaniem.
– Nie lubię. – Zdecydowałam się przeprowadzić tę rozmowę na jej warunkach. – Jest piskliwy i bolą mnie od niego uszy. W dodatku ona nie gra ładnych rzeczy.
– Nie bądź dziecinna, Lilu. Gdy ktoś ćwiczy grę na instrumencie, to raczej nie gra ładnych rzeczy, tylko gamy, wprawki. Mnie nie przeszkadza… Flet ma ładny dźwięk.
Matka miała rozmarzony głos. Jej wzrok także powędrował w dal.
– Mało możesz na ten temat powiedzieć, bo z reguły ona gra wczesnym popołudniem… Akurat kiedy wracam ze szkoły i chcę chwilę odpocząć, zanim zabiorę się za lekcje.
Nie słuchała mnie.
– Grała taki utwór… Obudził we mnie wspomnienia. Muszę poprosić, żeby zagrała dla mnie jeszcze raz.
– Jaki utwór? – skapitulowałam.
– Mówię przecież, że nie pamiętam tytułu…
– Ona nie gra żadnych utworów. Sama tak mówiłaś…
Matka spojrzała na mnie zaskoczona.
– Nic nie mówiłam. To ty robisz problemy, Lilu.
– Mówiłaś i nie robię problemów – upierałam się.
– Nie rozumiesz, że nie zarabiam wiele? – spytała cicho. – Lokatorka jest nam potrzebna.
Ale czy to musi być lokatorka, która gra na flecie? Nie możemy wynająć pokoju atrakcyjnej studentce uniwersytetu, która nauczy mnie trochę życia?
– Rozumiem – burknęłam. – Ja tylko pytałam, jak długo będzie tu mieszkała.
– Jeśli jej granie tak bardzo ci przeszkadza, możemy poprosić, żeby ćwiczyła na Okólniku – powiedziała spokojnie matka, przykrywając się kołdrą. Nieomylny znak, że rozmowę uznała już za zakończoną. – To będzie niezręczne, ale cóż.
– W sumie najbardziej mi przeszkadza, że ona korzysta z łazienki… – dodałam bez sensu. – Muszę wstawać pół godziny wcześniej.
Tym razem nawet na mnie nie spojrzała. Wbiła mi gola do bramki, a ja nawet nie zauważyłam, że trwa mecz.
– Zgaś światło, wychodząc – zarządziła.
Nienawidziłam tego. Niczego nie uzyskałam, w dodatku wyszłam w oczach własnej matki na niedojrzałą egoistkę. No cóż… Gdyby wiedziała, co się stanie, sama czym prędzej wyeksmitowałaby flecistkę. Bo to dzięki grubej flecistce zaczęłam szukać informacji o przodkiniach. Planowałam naukę obsługi chłopaków, a dostałam coś innego. Nie wiem, czy nie cenniejszego.
A było to tak. Zapukała do moich drzwi i po niechętnym „proszę” stanęła w progu z fletem w prawej ręce. Leżałam na kanapie i czytałam Hrabiego Monte Christo. Czekałam na niego cały miesiąc, ponieważ bibliotekarka miała mnóstwo znajomych, którym dawała Hrabiego bez kolejki.
– Mogę na chwilę? – spytała.
Miała niski, chropawy głos. Pewnie dlatego grała na instrumencie, który wydawał piskliwy dźwięk. Żeby sobie zrównoważyć. W sumie niegłupio, gdy się zastanowić.
– Jasne – usiadłam, bo nie chciałam być niegrzeczna. W końcu jeśli wyjedzie, to na jej miejsce przyjdzie inna, a to wcale nie musiało oznaczać polepszenia sytuacji. Na jej miejsce mogłaby przyjść kontrabasistka albo puzonistka czy akordeonistka (swoją drogą, to najbardziej obciachowy instrument pod słońcem).
Weszła do pokoju i przycupnęła na krześle przy biurku.
– Bardzo ładne jest to mieszkanie… – powiedziała. – I dwa kroki od uczelni…
Kiwnęłam głową niechętnie.
– Paulinko… – zaczęła.
– Lila – przerwałam jej. – Wszyscy mówią do mnie Lila.
– Lila… – Nie patrzyła na mnie. – Przepraszam, ale niechcący usłyszałam twoją wczorajszą rozmowę z mamą. To znaczy jej fragment.
Zapiekły mnie policzki. Podsłuchiwała… To świadczyło o niej jeszcze gorzej.
– Czy mogłybyśmy o tym porozmawiać? – zapytała odważnie. – Naprawdę nie chciałam stwarzać kłopotów.
Zrobiło mi się strasznie głupio, ale nie wiedziałam, jak się zachować. Przeprosić? Spojrzałam więc na nią pytająco.
– Mogę ćwiczyć na uczelni. To nie jest dla mnie żaden problem. Naprawdę.
Milczałam.
– A do łazienki też nie muszę chodzić rano. Mogę… trochę później.
Kiwnęłam głową.
– To… zgoda?
Znowu kiwnęłam głową. Wstała z krzesła, ale nie wychodziła.
– Przykro mi, że nie gram na skrzypcach – powiedziała nagle. – Pewnie wolisz ten instrument.
Nie wiedziałam, co ma na myśli, ale wyraz zdumienia na mojej twarzy musiał zachęcić ją do dalszego mówienia.
– Przepraszam, głupio paplam. – W końcu ruszyła do drzwi.
– Nie rozumiem – wyrwało mi się. – Dlaczego miałabym lubić właśnie skrzypce?
Muzyka poważna nic dla mnie nie znaczyła. Jedynie film Amadeusz, o tym, jak zazdrośnik Salieri zamordował wielkiego kompozytora Mozarta, bardzo mi się podobał. Gdy w radio grali coś „poważnego”, zawsze przełączałam stację. Mama lubiła muzykę. Tę poważną oczywiście, bo piosenki, których ja słuchałam, nazywała „subkulturą” albo „tragedią”.
– Sądziłam, że wnuczka Sabiny Rywlin kocha skrzypce.
Czemu babcia miałaby kochać skrzypce? I nazywała się Mierzejska, nie Rywlin.
– Nie rozumiem – powtórzyłam.
Wskazała na jeden z portretów babci.
– To jest Sabina Rywlin – wyjaśniła mi. – Wybitna skrzypaczka przedwojennej Warszawy.
SABINA
Sądziłam,