Nie nazywam się Lilka, tylko Paulina. Okropne imię i trudne do wymówienia. Dlatego skracałam je sobie do Linka, a z czasem, kiedy odkryłam, co to jest owa linka, uparłam się, żeby mówiły Lilka. Prababcia się krzywiła, babcia twierdziła, że to zupełnie jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, jej ulubiona poetka. Ona też nazywała siebie Lilka. Tylko z innych powodów. Marylka, Lilka. Ja – Linka, Lilka. Mam dużo samogłosek w imieniu, a mimo to źle się je wymawia. Dzieci w szkole zwracały się do mnie Paula. Jak aula. Nieważne. Lilka pogrobowiec. Sierota, bo ojca nie ma, ale grunt, że ma matkę. Tak o mnie mówili w szkole. Ja wiedziałam, że matka to nie wszystko. Miałam jeszcze babcię i prababcię. To dopiero jest bagaż.
Z chwilą, w której ojca złożono do grobu, umarł nie tylko dla mnie, ale także dla trzech pokoleń kobiet. Tak całkowicie. Majaczący duch pojawiał się, kiedy byłam mała, straszył cicho i znikał na długo. Co zdumiewające, nie we wspomnieniach, ale w niedokonanej przyszłości. Ojciec chodziłby z tobą na spacery, Lila, mówiła babcia. Spacery są dobre dla dziecka. Dziecko powinno chodzić. Ale co też mama z tym chodzeniem, myślałby kto, przerywała jej moja matka i patrzyła znacząco, a babcia robiła minę „ale co ja takiego powiedziałam?”. Ojciec by nie pozwolił, żebyś spała z zapaloną lampką, twierdziła prababcia, zwolenniczka zimnego chowu dzieci. Ojciec by się cieszył, że ma córkę, dodawała matka, ucinając komentarze swojej matki i babki. Tych wiadomości nie dało się zweryfikować, chociaż próbowałam. Na przykład wtedy, jak zapragnęłam psa. Przekonywałam, że ojciec na pewno zgodziłby się, żebym przygarnęła kundelka i chodziła z nim na spacery. Babcia patrzyła na mnie zdumiona. Skąd ten pomysł, pytała. No, skoro chodziłby ze mną na spacery, to na pewno z psem też, więc chciałby, żebym wzięła psa, tłumaczyłam. Akurat, wzruszała ramionami. Nie ma mowy. Prababcia nie wzruszała, bo była ze starej szkoły, a takie gesty uważała za niegrzeczne. Jej z kolei mówiłam, że ojciec na pewno bał się ciemności. Niby dlaczego, pytała. Ano dlatego, że ja się boję ciemności, a mama nie. To jest dziedziczne, więc muszę to mieć po tacie. Bzdury, słyszałam. Mamę pytałam tysiące razy, czemu tata cieszyłby się, że jestem dziewczynką. Wszyscy ojcowie chcą chłopców, żeby z nimi grać w piłkę, naciskałam, zaglądając jej w oczy. Twój ojciec nie lubił piłki nożnej, odpowiadała. To mnie w nim ujęło. Cóż to musiał być za człowiek, skoro nie lubił piłki nożnej. Ja lubię, ale ukrywam to starannie. Dlatego nie wierzę, że on nie lubił. Wszyscy mężczyźni lubią piłkę nożną. Zajęta piłką nożną za każdym razem odchodziłam od meritum, czyli dlaczego ojcu akurat odpowiadałaby córka. Mama mi nie pomagała, tylko wykręcała się, jak mogła. Bo nie lubił piłki. Bo lubił dziewczynki. Bo chciał mieć córkę. Bo chłopcy rozrabiają, a on był taki spokojny. No cóż. Udawałam, że wierzę. Z czasem tylko ja przywoływałam go w pamięci, której przecież nie mogłam posiadać. Wydawało mi się, że nie mogę pozwolić mu całkiem umrzeć, i muszę, ale to muszę pytać o niego co i raz. Matka, babcia i prababcia nie podzielały mojego zdania. Mimo moich wysiłków ojciec umierał coraz bardziej. Znikał z każdą minioną godziną. Zdania o nim były coraz krótsze, emocje w nich zawarte blakły z szybkością światła, wspomnienia nie ewoluowały, ponieważ zupełnie się zatarły. Kiedy poszłam do szkoły podstawowej, ojciec już całkiem nie żył. Jak wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie.
Dziadek, pradziadek… Umierali młodo, całkiem i do końca. Żadnych portretów na ścianach. Jedynie okryte bladą bibułą pojedyncze zdjęcia w albumach. To za mało. Zwłaszcza jeśli za każdym razem, na prośbę „obejrzyjcie ze mną album”, słyszałam „nie ruszaj, bo jest stary, zniszczy się, paluchami pobrudzisz”. Potłuścisz, mówiła babcia, ona zawsze mówiła inaczej niż wszyscy. „I po co ci to wiedzieć? Młodo umarł. Tyle”. Prababcia nie mogła nie wtrącić swoich trzech groszy. „Jakby żył, toby był”. Jak tu nie umrzeć przy takim nastawieniu?
Ojciec stał na z góry straconej pozycji. Miał tylko mnie, a ja nie mogłam mu pomóc. Nawet matka postawiła na nim krzyżyk. Chociaż nawet nie był to krzyżyk, tylko wmurowana tablica na cmentarzu, z imieniem i nazwiskiem, małym wyrytym krzyżem i datą śmierci. Tyle z niego zostało. Umierał w niepamięci, aż całkiem umarł, i ja nic nie mogłam poradzić. One we trzy, ja jedna, w dodatku bez wspomnień. Trzy pokolenia starszych ode mnie kobiet, moich przodkiń, tak długo ukrywały przede mną wspomnienia, że wreszcie przestałam walczyć. Czułam się tak jak w tym filmie: bohaterka budzi się zrozpaczona, gdyż zmarł jej synek, a wszyscy dokoła wmawiają jej, że nigdy nie miała dzieci. Albo jak inna filmowa bohaterka, która utraciwszy pamięć, codziennie dowiaduje się, że człowiek, z którym sypia i mieszka, jest jej mężem. Potem okazuje się, że została oszukana, ale to nie jest już moja pointa. Puściłam w końcu jego wyobrażoną rękę, spadł do krainy niepamięci, cicho, bez krzyku. Żałuję po dziś dzień. Przodkinie zatriumfowały. Wszystek umarł. Odszedł całkiem. W proch pamięci się obrócił. Podzielił los dziadka i pradziadka. Oni także umarli z chwilą śmierci. Zniknęli z naszego kobiecego domu niczym goście, którzy odwiedzali nas czasem w niedzielne popołudnia. Nie obiecywali, że znów wrócą. Może te wizyty uznali za nieudane, dlatego nie doszło do ponownych odwiedzin?
Zupełnie inaczej miała się sprawa z kobietami w naszej rodzinie. One z chwilą śmierci zaczynały żyć życiem podwójnym, a czasem nawet potrójnym. Oprócz ich wyczuwalnej nieustannej obecności, jakby nigdy nie opuściły ulubionego fotela (prababcia) albo krzesła w kuchni (babcia), trwały na zdjęciach powywieszanych na każdym wolnym skrawku ściany i we wspomnieniach. Jadły z nami obiad, popijały sok malinowy, oglądały telewizję, śpiewały kolędy. Martwe były bardziej żywe niż za życia. Straszne, gdy człowiek zda sobie z tego sprawę.
Obie, babcia i prababcia, umarły w ciągu miesiąca, pogrążając moją matkę w głębokiej żałobie, znacznie głębszej niż po moim ojcu. Chociaż wiem, że to tylko moja interpretacja. Nie mogę porównać tych cierpień.
Mam czterdzieści lat i słowo „ojciec” nie znaczy dla mnie nic. Jest w każdej mojej komórce jako dawca materiału genetycznego, ale nie czuję go w sobie. Jako psycholog wiem, że dzieworództwo jest niemożliwe. Niepokalane poczęcie także nie, nie w przypadku matki, która może specjalnie grzeszna nie była, ale święta również nie. Nie ma innych możliwości. Musiałam mieć ojca, ale teraz mam tylko matkę. Drugą połowę genów musiały zatem dać mi babcia i prababcia. Musiały znaleźć jakiś sposób, żeby przecisnąć się do moich genów i zdominować je swoim dziedziczeniem. Potem zabiły ojca. Czarami, żeby wpadł pod samochód, a potem obojętnością, żeby wyblakł. Przez nie jestem tylko kobietą. To przerażające.
Wracając do śmierci: to prababcia umarła pierwsza. Siedziała sobie w fotelu, oglądała program przyrodniczy i zasnęła w Panu. Tak napisano w nekrologu, chociaż ostatni raz była w kościele w dzień pogrzebu ojca. Zatem zasnęła w Panu, oglądając pingwiny na Półwyspie Antarktycznym. Lubiła wszystkie programy przyrodnicze, te o zimnych krajach nie mniej niż o ciepłych, chociaż prawdziwej zimy nie znosiła. Pingwiny lubiła na równi z pelikanami, srokami, sikorkami, kolibrami czy papugami. Tundra się jej podobała, ponieważ „nie trzeba by było pielić tych krzaczków”. Dżunglę nazywała „borem tropikalnym”, co mnie rozśmieszało, chociaż ona mówiła poważnie. Pustynia wydawała się jej piękna, „bo nie padał tam nigdy śnieg”. To ja ją znalazłam. Od razu się zorientowałam, że nie żyje, ale nie powiedziałam matce, która przepisywała prace zlecone na maszynie i prosiła, żeby jej nie przeszkadzać. Gdzie poszła babcia? Chyba z wizytą do znajomej, która miała życiowe problemy i chciała się zwierzyć. Siadłam sobie na stołeczku koło prababci i zaczęłam z nią rozmawiać. Miałam nad nią tę przewagę, że ona nie żyła, co ja swoim dziecięcym umysłem pojmowałam doskonale. Czułam satysfakcję. Wiedziałam, że tym razem to ona jest na straconej pozycji.
– Te pingwiny umierają,