Przez całą drogę zastanawiał się, co powiedzieć Sarze. Miał tylko dwie możliwości: wyjawić jej całą prawdę lub nie wyjawić nic. Wybór był teoretycznie prosty. To nie była sprawa jego uczciwości. Nie chodziło też o kłamstwo. Rozważając swoje postępowanie, Travis nie myślał o nim w tych kategoriach. Interesowało go tylko, kto weźmie odpowiedzialność za to, co się stało.
Jeżeli wszystko powie Sarze, wówczas odpowiedzialność spada na państwo. Trzeba będzie przeprowadzić formalne dochodzenie, przesłuchać świadków i tak dalej. Uczciwa ocena zdarzenia byłaby w gruncie rzeczy niemożliwa, gdyż musiałaby się oprzeć wyłącznie na jego wyjaśnieniach. A w takiej sytuacji, po oficjalnych zapewnieniach typu „rozumiemy”, „nie miał pan innego wyjścia”, powoli zacznie tworzyć się wokół niego atmosfera próżni. Zdawał sobie sprawę, że zostanie wydany wyrok, tyle że bez możliwości jego wykonania.
Travis doskonale wiedział – mówiła mu o tym Sara podczas szkolenia i nauczył się tego w KGB – że w służbach specjalnych obowiązuje kardynalna zasada: „Wszystkie wątpliwości tłumaczone są na twoją niekorzyść”. Kiedyś wydawała mu się idiotyczna, lecz z biegiem czasu zrozumiał jej sens, szczególnie gdy musiał sam podjąć decyzję. Wtedy ta zasada jak bakteria wzmacnia system immunologiczny każdego oficera, ale też chroni całą służbę przed błędnymi decyzjami oficerów. Chroni państwo. Powinien się jej poddać i przyjąć swój los z pokorą. Wiedział jednak, że obejmie ona również Sarę, która przecież stworzyła Travisa.
Czuł silną potrzebę, by komuś o tym powiedzieć. Zrzucić z siebie choć odrobinę tego strasznego ciężaru. Podzielić się odpowiedzialnością. Pomyślał jednak zaraz, że nie może tego zrobić. On ponosi całą odpowiedzialność. On podjął decyzję i musi ponieść jej konsekwencje.
Wziął taksówkę i kazał się zawieźć na plac Nezależnosti. Kijów znał słabo. Był tutaj dopiero drugi raz, więc musiał improwizować.
Zostało mu dużo czasu. Spotkanie z Sarą miał umówione dopiero na osiemnastą. Dzień był pochmurny, ale na szczęście nie padało.
Deszcz bardzo utrudnia realizację trasy sprawdzeniowej i wymusza większy wkład szpiegowskiego kunsztu – pomyślał bez entuzjazmu.
Usiadł na ławce i wyjął z teczki kanapkę z szynką i żółtym serem, którą przygotował sobie jeszcze w Mińsku. Obserwował otoczenie, chociaż i tak wiedział, że w tym miejscu nic nie zauważy, ale nie przejmował się specjalnie. Na dużej otwartej przestrzeni placu widział ludzkie punkciki poruszające się we wszystkich kierunkach. Gdzieś daleko, za rozbudzoną już fontanną, stała nieruchomo czarna postać archanioła Gabriela. Za nią wynurzała się z ziemi wielka szklana kula. W tle dostrzegł logo McDonald’s i przez chwilę pomyślał o cheeseburgerze.
Sara na pewno już tu jest, gdzieś tam, wśród tych punkcików! Kiedy to sobie uświadomił, zrobiło mu się jakoś dziwnie przyjemnie. Jak to jest… dwoje oficerów polskiego wywiadu spędza osobno cały dzień w Kijowie, by wreszcie spotkać się w jednym miejscu.
Nie… nie mogę jej powiedzieć! – dotarło nagle do niego.
Miał poczucie, jakby ktoś inny podjął decyzję, a on natychmiast się z nią zgodził, bo wydawała się taka oczywista.
Wszystko opiszę i zakoduję na pendrivie. Jako dokument do odczytania. Kiedyś… tak będzie najlepiej.
Zjadł kanapkę, ale nadal był głodny. Pomyślał o barszczu ukraińskim. Wyjął plan Kijowa i studiował go przez chwilę. Napił się ciepłej coli z butelki i ruszył powoli Chreszczatykiem w kierunku Dniepru. Szedł szerokim, zadrzewionym bulwarem i miał wrażenie, że wszyscy mijający go przechodnie poruszają się w przyspieszonym tempie, jak zamazane cienie w wideoklipie na MTV.
Zaczął się zastanawiać, jak opisać wydarzenia ostatnich dwóch tygodni. Jakich użyć słów. Jak oddać prawdę. O faktach, o sobie, swoich uczuciach. O tym, co czuje teraz. I dlaczego to zrobił. Nie wiedział, czy to ma być wyznanie, czy może jednak zeznanie. Jak napisać prawdę? Czy prosić o przebaczenie, a jeżeli tak, to kogo? Przeczytał tyle książek, obejrzał tyle filmów, wychowany w szczęśliwym domu, w którym wiara prawosławna była prawdziwym fundamentem. I nagle wszystko to na nic! Do niczego się nie przydało!
Jeżeli przez całe życie kierujesz się zasadami i przegrasz, to po co ci takie zasady? Może to nie są zasady! Jak to było? Muszę teraz na chłodno uporządkować wszystkie zdarzenia – pomyślał Oleg Popow, w rzeczywistości Igor Szaniawski, kapitan polskiego wywiadu.
Tak… to było w środę… pod koniec pracy. Stepanowycz przyszedł do mojego pokoju. Od razu coś mnie tknęło, bo chociaż się znaliśmy, nigdy wcześniej tego nie zrobił. Pułkownik kontrwywiadu, książę KGB… to on wzywał do siebie. W szczególności takich jak ja, z Wydziału Technicznego. Wszyscy wiedzieli, że to chciwy i do cna skorumpowany oficer. I bezwzględny!
Wiedziałem, że coś się stanie, że coś jest nie tak, gdy tylko zobaczyłem go siadającego naprzeciw mnie, z tym świdrującym wzrokiem i ironicznym uśmieszkiem. Częstował mnie papierosami, chociaż wiedział, że nie palę. Pewnie chciał sprawdzić, czy się denerwuję. Założył nogę na nogę, zaciągał się mocno i wydmuchiwał dym powoli do góry, jak parowóz. Ale wcale nie wyglądał śmiesznie… Denerwowałem się. Wydawało mi się, że on to widzi i świetnie się bawi. Zaschło mi w ustach i zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, chociaż starałem się patrzeć mu prosto w twarz. To było tak trudne… jak nigdy dotąd.
Nie pamiętam już teraz, czy to trwało sekundy, czy minuty… ale wydawało mi się, że się nigdy nie skończy. W pewnym momencie uśmiechnął się, tak trochę sztucznie, może nawet złośliwie. Podniósł brwi i zapytał: „Co u ciebie, Popow?”. Gardło miałem jak z drewna, ale wykrztusiłem, że w porządku. Mój głos musiał brzmieć dziwnie i on mógł to zauważyć. Starałem się oddychać regularnie, spokojnie i nie przełykać śliny.
O coś go zapytałem czy coś powiedziałem… nie mogę sobie teraz tego przypomnieć. To dziwne! Pamiętam jedynie, że mnie zignorował. Wtedy powiedział… pamiętam te słowa dokładnie… powiedział: „Oleg, przyjdź o dwudziestej pierwszej do mieszkania na Kachowską. Chcę o czymś z tobą pogadać”. To nawet miło brzmiało… tak mi się teraz wydaje. Nie, nie miło, tylko spokojnie. To było polecenie… nie rozkaz. Pewnie zobaczył zdziwienie na mojej twarzy, bo zaraz dodał: „To prywatna sprawa, ale w twoim interesie. Nie denerwuj się”. Zgasił papierosa i po prostu wyszedł. Ile czasu trzeba, żeby wypalić papierosa? Pięć, sześć minut. Papieros był wypalony w jednej trzeciej, czyli to musiało trwać ze dwie minuty.
Zastanawiałem się, o co może mu chodzić. Przychodziły mi do głowy najróżniejsze myśli. Najbardziej prawdopodobne się wydawało, że to jakieś sprawy finansowe, korupcyjne… on był z tego znany. Byłem prawie pewien, że gdyby mnie rozkuli, to nie tak by się do tego zabrali. To oczywiste! Tak wtedy myślałem. Na pewno! Ale coś nie dawało mi spokoju… więc kiedy szedłem na spotkanie, wziąłem służbową broń. Zastanawiałem się, czy wziąć dyktafon, ale bałem się, że mnie przeszuka. Broń to broń, ale z dyktafonu trudno byłoby się wytłumaczyć. Zresztą nie wiedziałem, czy będzie sam…
Travis dotarł do końca bulwaru i zatrzymał się na placu Jewropejskim, przed hotelem Dnipro. Pomyślał, że powinien skorzystać z toalety, ale odstraszył go rząd wielkich ponurych SUV-ów z przyciemnianymi szybami. Nawet nie potrafił rozróżnić marki, nigdy wcześniej takich nie widział.
Przejściem podziemnym dostał się na drugą stronę placu i ruszył Wołodymirskim Uzwizem, łagodnie opadającym w kierunku Dniepru. Na wysokości filharmonii, z niemałym trudem unikając rozpędzonych samochodów, przeszedł na drugą stronę ulicy. Zaczęło się przejaśniać i pierwsze promienie słońca oświetliły bujną zieleń ciągnącą się po obu stronach ulicy. Widok był tak odmienny od płaskiego Mińska, że Travis się rozluźnił i